Выбрать главу

Rany króla goiły się. Khayman widział to na własne oczy. Widział, jak scala się poszarpane żywe mięso. Król rzucał się, tłukąc rękami. Zlizywał z twarzy spływającą krew Akaszy. Po czym przybrał taką samą jak ona zwierzęcą postawę i objąwszy żonę, przywarł ustami do jej szyi.

Khayman miał dosyć. W migotliwym świetle dogasającej pochodni dwie białe postaci rysowały się jak widziadła, same zamienione w upiory. Wycofywał się z domku, aż dobrnął do ściany ogrodu. Tam chyba stracił przytomność, bo ostatnim jego wspomnieniem był dotyk trawy na twarzy.

Gdy się ocknął, leżał na złoconej kanapie w komnatach królowej. W całym pałacu zalegała cisza. Zobaczył, że ma na sobie nowe ubranie, że jego twarz i dłonie są obmyte, pokój rozjaśnia słabe światło i palą się wonności, a drzwi do ogrodu są szeroko otwarte, jakby nie było czego się bać.

Następnie w cieniach ujrzał króla i królową. Przyglądali mu się. Nie był to już jednak jego król ani jego królowa. Wtedy chyba zaczął krzyczeć, wydał z siebie wrzask tak straszliwy, jaki usłyszał z ust innych, ale królowa go uspokoiła.

„Khaymanie, mój Khaymanie — rzekła. Wręczyła mu jego piękny sztylet ze złotą rękojeścią. — Dobrze się nam przysłużyłeś”.

Khayman przerwał swoją opowieść.

„Jutro wieczór — rzekł — kiedy słońce zajdzie, ujrzycie na własne oczy, co się wydarzyło. Wtedy bowiem i tylko wtedy, kiedy wszelkie światło znika z nieba po zachodniej stronie, oni pojawiają się w pałacowych pokojach. Wtedy ujrzycie to, co ja ujrzałem”.

„Dlaczego tylko nocą? — spytałam. — Dlaczego pora jest tak ważna?”

Wtedy opowiedział nam, że w niecałą godzinę po tym, jak się obudził, jeszcze zanim słońce wstało, tamci zaczęli cofać się od otwartych drzwi pałacu, krzycząc, że oczy bolą ich od światła. Już wcześniej uciekali przed pochodniami i lampami, a teraz wyglądało na to, że poranek jest im wrogiem i nie było miejsca w pałacu, w którym mogliby się ukryć.

Po kryjomu opuścili pałac, okryci od stóp do głów. Biegli tak szybko, że nie dorównałby im żaden śmiertelnik. Zmierzali ku grobowcom dostojnych rodzin, ku świętym zakątkom, których nikt by nie zbezcześcił. Podążali tak szybko, że Khayman nie potrafił dotrzymać im kroku. Król raz się zatrzymał, zanosząc do boga słońca, Ra, błaganie o litość. Następnie, łkając i kryjąc oczy przed słońcem, jakby ich paliło, mimo że światło ledwo pojawiło się na niebie, król i królowa znikli Khaymanowi z oczu.

„Ani razu nie zjawili się przed zachodem słońca; przybywają ze świętego cmentarza, chociaż nikt nie wie, skąd dokładnie. Ludzie witają ich tłumnie, okrzykując bogiem i boginią, wizerunkiem Ozyrysa i Izydy, bóstwami księżyca; rozsypują przed nimi kwiaty i biją im pokłony.

Daleko bowiem rozeszła się wieść, że król i królowa jakąś niebiańską mocą uniknęli śmierci z dłoni wrogów; są bogami, nieśmiertelnymi i niezwyciężonymi, a dzięki tej samej mocy potrafią czytać w ludzkich sercach. Nie ukryje się przed nimi żadna tajemnica; ich wrogowie są natychmiast pognębieni; słyszą słowa, które ktoś wypowiada tylko w myślach. Wszyscy się ich lękają.

Wiem jednak, jak wiedzą to wszyscy ich wierni słudzy, że nie mogą znieść bliskości świecy ani lampy, że krzyczą przeraźliwie na widok jasnego światła łuczywa, a kiedy dokonują w tajemnicy egzekucji swoich wrogów, piją ich krew! Pijają, mówię wam. Jak drapieżne koty karmią się swoimi ofiarami, a ich komnata wygląda jak jaskinia lwów. A ja, Khayman, ich wierny sługa, muszę zbierać te ciała”. Khayman przerwał i zaniósł się płaczem.

To był koniec opowieści. Słońce wstawało już nad wschodnimi górami, a my przygotowywaliśmy się do przeprawy przez Nil. Khayman podszedł do brzegu rzeki, kiedy pierwsza barka z żołnierzami ruszyła na drugą stronę. Nadal łkał, kiedy słońce odbiło się w rzece i woda jakby zajęła się ogniem.

„Bóg słońca, Ra, jest najstarszym i największym bogiem w całym Kemecie — szepnął. — Ten bóg obrócił się przeciwko nam. Dlaczego? W tajemnicy łkają nad swoim losem; pragnienie doprowadza ich do obłędu; lękają się, że nie uniosą jego ciężaru. Musicie ich uratować. Musicie zrobić to dla naszego ludu. Nie posłali po was, aby was oskarżać albo skrzywdzić. Potrzebują was. Jesteście potężnymi czarownicami. Sprawcie, aby duch cofnął to, co uczynił”. Potem, patrząc na nas i wspominając wszystko, co na nas spadło, dał wyraz swej rozpaczy.

Nie odpowiedziałyśmy. Barka była już gotowa, by zawieźć nas do pałacu. Patrzyłyśmy na zalane słońcem fale, na wielkie zbiorowisko malowanych budynków tworzące królewskie miasto i zastanawiałyśmy się, co wyniknie z tego koszmaru.

Wychodząc z łodzi, pomyślałam o swoim dziecku i nagle zrozumiałam, że w Kemecie czeka mnie śmierć. Chciałam zamknąć oczy i po cichutku zapytać duchy, czy to naprawdę się wydarzy, ale zabrakło mi odwagi. Nie chciałam pozbywać się resztki nadziei.

* * *

Maharet zesztywniała.

Jesse widziała, jak palce jej prawej dłoni poruszają się na blacie, kurcząc i rozprostowując. Pomalowane na złoto paznokcie lśniły w świetle paleniska.

— Nie chcę, żebyście się bali — rzekła. Jej głos stał się monotonny. — Powinniście jednak wiedzieć, że Matka przebyła wielkie wschodnie morze. Ona i Lestat są coraz bliżej…

Jesse poczuła, jak wszystkich zgromadzonych przenika dreszcz trwogi. Maharet, wciąż spięta, nasłuchiwała, a być może w coś się wpatrywała, lekko ruszając źrenicami.

— Lestat woła — powiedziała. — Ale jego krzyk jest zbyt słaby, abym mogła usłyszeć słowa; zbyt słaby, aby ujrzeć obrazy. Jednakże nie stała mu się krzywda, tyle wiem i to, że mam niewiele czasu, aby skończyć tę opowieść…

Rozdział siódmy

Opowieść Lestata — Królestwo Niebios

Karaiby. Haiti. Ogród Boga.

Stałem na wzgórzu zalanym światłem księżyca i usiłowałem nie widzieć tego raju. Usiłowałem wyobrazić sobie tych, których kochałem. Czy wciąż są razem w tamtym bajkowym lesie gigantycznych drzew, w którym widziałem moją spacerującą matkę? Gdybym mógł ujrzeć ich twarze albo usłyszeć ich głosy. Mariuszu, nie bądź gniewnym ojcem. Pomóż mi! Pomóż nam wszystkim! Nie poddaję się, ale przegrywam. Przegrywam moją duszę i mój umysł. Moje serce już nie jest moje. Należy do niej.

Oni byli jednak poza moim zasięgiem; dzieliło nas wiele kilometrów; nie miałem tyle mocy, aby pokonać ów dystans.

Patrzyłem więc na jasnozielone wzgórza, pełne małych gospodarstw, na świat z książeczki z obrazkami, na zatrzęsienie kwitnących kwiatów i czerwonych poinsecji wysokich jak drzewa. Wiecznie zmieniające swój kształt chmury unosiły się w porywistym wietrze jak wysokie żaglowce. Co myśleli pierwsi Europejczycy, kiedy patrzyli na ten żyzny kraj otoczony rozmigotanym morzem? Że to Ogród Boga?

Pomyśleć, że przynieśli tu śmierć, że tubylcy wyginęli w ciągu kilku krótkich lat, zniszczeni niewolnictwem, chorobami i nie kończącymi się okrucieństwami. Nikt nie przetrwał spośród tych pokojowo usposobionych istot, które wdychały balsamiczne powietrze, zrywały owoce z drzew kwitnących przez cały rok i być może uznały swoich gości za bogów, którzy nie mogą nie odpowiedzieć uprzejmością na ich serdeczność.

Poniżej, na ulicach Port-au-Prince, trwają zamieszki, i to nie z naszej przyczyny. Takie są dzieje tego krwawego miejsca, gdzie przemoc kwitła przez czterysta lat, jak kwitną kwiaty; chociaż obraz wzgórz wznoszących się we mgle kruszył serce.