Выбрать главу

Wykonaliśmy naszą robotę; ona — ponieważ zrobiła, co chciała, ja — ponieważ nie zrobiłem nic, by ją powstrzymać. Przeprowadziła swój plan w miasteczkach rozrzuconych wzdłuż krętej drogi prowadzącej na zalesiony szczyt. Miasteczka z pastelowymi domkami, dzikimi bananowcami i ludźmi tak biednymi, tak głodnymi. Kobiety wciąż śpiewały hymny i grzebały zmarłych przy świetle świec i w blasku łuny padającej z płonącego kościoła.

Byliśmy sami. W oddali widać było koniec wąskiej drogi; las ukrywał ruiny starego domu, który kiedyś panował nad okolicą jak cytadela. Minęły wieki od chwili, gdy odjechali stąd plantatorzy; całe wieki temu tańczyli tu, śpiewali i pili wino w tych zniszczonych już pomieszczeniach, podczas gdy niewolnicy płakali.

Na ceglany mur wspięła się bugenwilla łącząca swój blask ze światłem księżyca. Z wyłożonego kamieniami dziedzińca wzrosło wielkie drzewo obwieszone pnączami, wypychając powykręcanymi konarami ostatnie resztki starych belek, które niegdyś podtrzymywały dach.

Ach, być tu z nią na wieczność. Reszta niech ulegnie zapomnieniu. Koniec śmierci, koniec zabijania.

— To Królestwo Niebios — powiedziała, wzdychając.

Poniżej w małej osadzie bose kobiety goniły mężczyzn, ściskając pałki w dłoniach. Kapłan wudu wykrzykiwał stare przekleństwa, kiedy złapały go na cmentarzu. Opuściłem miejsce rzezi i samotnie wspiąłem się na górę. Nie mogłem już dłużej być świadkiem tych wydarzeń.

Ona przybyła tu za mną, znalazła mnie wśród ruin, poszukującego czegoś, co rozumiałem. Stara żelazna brama, zardzewiały dzwon, ceglane kolumny zarośnięte bluszczem; owoce pracy rąk, które przetrwały. Och, jakże mnie wydrwiła.

Ten dzwon wzywał niewolników, powiedziała; to siedziba ludzi, którzy nasączyli tę ziemię krwią; czemu hymny prostych wniebowziętych ludzi zraniły mnie i przeraziły? Przecież każdy taki dom musi popaść w ruinę. Kłóciliśmy się. Walczyliśmy, jak to kochankowie.

— Czy tego chcesz? — powiedziała. — Nigdy więcej nie skosztować krwi?

— To było proste, niebezpieczne, ale proste. Robiłem to, żeby utrzymać się przy życiu.

— Och, zasmucasz mnie. Jak ty kłamiesz. Jak kłamiesz. Co muszę zrobić, żebyś przejrzał na oczy? Jesteś tak ślepy, tak egoistyczny!

Znów ujrzałem na jej twarzy przebłysk bólu, nagłe cierpienie, które całkowicie ją uczłowieczyło. Wyciągnąłem do niej ręce.

Godziny spędziliśmy w uścisku, tak mi się przynajmniej wydawało.

Wokół panowała już cisza i spokój; cofnąłem się od skalnej krawędzi i znów objąłem Akaszę. Kiedy patrzyła na wielkie chmury górujące nad nami, zalane niesamowitym światłem księżyca, usłyszałem jej słowa:

— To jest Królestwo Niebios.

Takie proste sprawy jak wspólny sen lub siedzenie na kamiennej ławce przestały mieć znaczenie. Stojąc i trzymając ją w objęciach, odczuwałem prawdziwe szczęście. Znów piłem nektar, jej nektar, chociaż płakałem i myślałem, że jestem bytem, który rozpuszcza się jak perła w winie. Zginąłeś, ty mały czarcie, zginąłeś, wiesz o tym — w niej. Stałeś i patrzyłeś, jak umierali; stałeś i patrzyłeś.

— Nie ma życia bez śmierci — szepnęła. — Teraz ja jestem drogą, drogą do jedynej nadziei na życie bez trudów. — Poczułem jej usta na swoich. Zastanawiałem się, czy kiedyś jeszcze zrobi to, co zrobiła w świątyni? Czy przylgniemy do siebie, biorąc z siebie nawzajem rozgrzaną krew?

— Wsłuchaj się w śpiewy z wioski.

— Tak.

— A teraz wsłuchaj się w odgłosy miasta położonego daleko w dole. Czy wiesz, ile śmiertelnych wypadków zdarzyło się nocą w tym mieście? Ilu ludzi zostało zmasakrowanych? Czy wiesz, ilu więcej umarłoby z rąk mężczyzn, gdybyśmy nie zmienili przeznaczenia tego miejsca? Gdybyśmy nie podnieśli go ku nowej wizji? Czy wiesz, jak długo trwałaby ta bitwa?

Wieki temu, w moich czasach, to była najbogatsza kolonia francuskiej korony, bogata w tytoń, indygo, kawę. Fortuny powstawały tu w ciągu jednego sezonu. A teraz ludzie grzebią w ziemi; chodzą boso po glinianych ulicach swoich miasteczek; karabiny maszynowe szczekają w Port-au-Prince; stosy trupów w kolorowych bawełnianych koszulach zalegają bruki. Dzieci nabierają do puszek wodę z rynsztoków. Niewolnicy podnieśli głowy, niewolnicy zwyciężyli; niewolnicy stracili wszystko.

Jednak taki jest los i świat ludzi.

— A kim my jesteśmy? — Roześmiała się cicho. — Jesteśmy bezużyteczni? Jak usprawiedliwimy nasze istnienie? Mamy przyglądać się bezczynnie temu, czego nie chcemy odmienić?

— Przypuśćmy, że to pomyłka, że świat jest z tego powodu gorszy i że to jest koszmar — nie do zrealizowania, nie do przeprowadzenia. Co z tymi ludźmi w grobach, z całą tą ziemią, która stała się cmentarzem, stosem pogrzebowym?

— Kto może powiedzieć, że to złe?

Milczałem.

— Mariusz? — Jakże pogardliwy był jej śmiech. — Czy nie zdajesz sobie sprawy, że teraz nie ma ojców? To cię złości, prawda?

— Są bracia. I są siostry — powiedziałem. — W sobie nawzajem znajdziemy naszych ojców i nasze matki, czy nie tak?

Znów się roześmiała, ale tym razem łagodnie.

— Bracia i siostry — rzekła. — Czy chciałbyś zobaczyć swoich prawdziwych braci i prawdziwe siostry?

Uniosłem głowę z jej ramienia. Pocałowałem ją w policzek.

— Tak, chcę. — Serce znów biło mi mocno. — Proszę. — Całowałem jej szyję, policzki, zamknięte oczy. — Proszę.

— Pij — szepnęła. Poczułem jej piersi nabrzmiewające przy moim torsie. Wbiłem zęby w jej gardło i znów nastąpił ten mały cud, nagłe pęknięcie polewy i nektar napłynął mi w usta.

Pochłonęła mnie wielka, gorąca fala. Żadnego ciążenia, żadnego czasu ani miejsca.

Akaszo!

Wtem zobaczyłem sekwoje; i dom rozjaśniony światłami, a w sali wewnątrz wierzchołka góry stół i wszystkich ich wokół, i tańczący ogień odbity w panoramicznym oknie. Mariusz, Gabriela, Louis, Armand. Są razem i nic im nie grozi! Czy to sen? Słuchają rudej kobiety. Znam ją! Widziałem.

Była we śnie o rudych bliźniaczkach.

Chcę się im przyjrzeć — tym nieśmiertelnym zebranym przy stole. Rudą dziewczynę, tę u boku tamtej kobiety też już widziałem, ale wtedy była żywa. Podczas koncertu objąłem ją i zajrzałem w jej szalone oczy. Pocałowałem ją i nazwałem po imieniu; a wtedy jakby przepaść otwarła się pode mną i spadałem w sny o bliźniaczkach, których nigdy nie mogłem sobie przypomnieć. Malowane ściany; świątynie.

Nagle wszystko zblakło. Gabrielo! — wołałem w myślach. — Matko. — Za późno. Wyciągałem ramiona; wirowałem w ciemności.

Masz teraz wszystkie moje moce — mówiła mi w myślach. — Potrzebujesz tylko czasu, by je udoskonalić. Możesz sprowadzać śmierć, możesz poruszać materię, możesz przynosić ogień. Teraz jesteś gotowy, by iść do nich. Dajmy im jednak urzeczywistnić ich mrzonki, ich głupie spiski i dyskusje. Pokażemy im trochę więcej naszej mocy…

Nie, proszę, Akaszo, proszę, zostawmy ich w spokoju — błagałem ją w myślach.

Odsunęła się i wymierzyła mi policzek.

Zatoczyłem się od ciosu. Dygotałem, czując, jak ból promieniuje z miejsca uderzenia, jakby rozcapierzone palce nadal tam przylegały. Zdusiłem gniew, pozwalając, aby ból nabrzmiał i ustąpił. Zacisnąłem gniewnie pięści i nie zrobiłem nic.

Przeszła stanowczym krokiem po starych kocich łbach, jej rozpuszczone włosy falowały. Zatrzymała się przy zniszczonej bramie, lekko unosząc ramiona, garbiąc się, jakby kurcząc się w sobie.