Wbiła mu zęby w kark, cholera, i o rany, było jej jak w niebie! Ale że nigdy nie umrze? No, bez jaj.
Zanim zmyła się z Dallas, na dobre machnąwszy ręką na Upiorną Bandę, widziała dom sabatowy na Swiss Avenue spalony na węgiel. Wszystkie szyby wyleciały z okien. To samo w Oklahomie. Co, do diabła, stało się z wszystkimi umarlakami z tamtych domów? To byli krwiopijcy z wielkiego miasta, szykowni goście, którzy nazywali siebie wampirami.
Ależ się śmiała, kiedy Ogier i Davis powiedzieli jej, że tamte umarlaki paradowały w garniturach z kamizelkami, słuchały muzyki klasycznej i nazywały siebie wampirami. Mała Jenks mało nie skonała ze śmiechu. Davis też myślał, że to przejaja, ale Ogier wciąż ich przed nimi ostrzegał. Trzymajcie się od nich z daleka, mówił.
Ogier, Davis, Tim i Russ zabrali ją w okolice domu sabatowego na Swiss Avenue, tuż przedtem, zanim ich zostawiła, wyjeżdżając do Gun Barrel City.
— Zawsze musisz widzieć, gdzie to funkcjonuje — poradził jej Davis. — A potem trzymaj się od nich z daleka.
W każdym wielkim mieście, do którego wpadali, pokazywali jej domy sabatowe. Ale kiedy pokazali jej pierwszy, w St. Louis, powiedzieli jej całą prawdę.
Była naprawdę szczęśliwa z Upiorną Bandą, od kiedy wyjechali z Detroit, karmiąc się ludźmi, których wywabiali z przydrożnych mordowni. Tim i Russ to goście okay, ale Ogier i Davis byli jej najlepszymi przyjaciółmi, a poza tym szefami Upiornej Bandy.
Od czasu do czasu jechali do jakiejś wiochy, znajdowali jakąś porzuconą ruderę, w której gnieździło się paru meneli, facetów zupełnie jak jej tato, z baseballówkami na głowach i spracowanymi łapami w bliznach. I robili tam sobie ucztę z tych facetów. Zawsze możesz sobie podjeść na koszt takich typów, powiedział jej Ogier, bo wszystkim zwisa, co się z takim stanie. Uderzali szybko, raz-dwa! — pili krew w try miga, opróżniali tamtych do ostatniego uderzenia serca. To nie zabawa, tak torturować ludzi, powiadał Ogier. Trzeba było mieć dla nich współczucie. Robiło się swoje, potem paliło ruderę albo wyciągało ich na dwór, kopało dziurę po byku i wrzucało zewłok. A jak maskowanie odpadało, szło się na taki numerek: nacinało się palec, spuszczało swoją trupią krew na ranki, przez które wcześniej wyssało się ich do sucha, no i proszę! ranki znikały, jakby ich nigdy nie było. ŚWISKU-BŁYSKU! Nikt nigdy nie dałby rady tego wyczaić; wyglądało to na udar albo zawał.
Mała Jenks miała ubaw na okrągło. Radziła sobie z prowadzeniem pełno wymiarowego harleya, taszcząc przy tym pod pachą martwe ciało, potrafiła przeskoczyć nad maską samochodu, fantastyczna sprawa. I wtedy nie miewała tego cholernego snu, snu, który zaczął ją nawiedzać od Gun Barrel City — o tych rudych bliźniaczkach i tej kobiecie na ołtarzu. O co w tym chodzi?! — tłukło się po głowie Małej Jenks.
Co zrobi, jeśli nie da rady znaleźć Upiornej Bandy? Tam, w Kalifornii, Wampir Lestat wyjdzie na podium za dwie noce. I wszystkie umarlaki z całego świata tam będą, tak przynajmniej kombinowała sobie Mała Jenks i tak kombinowała sobie Upiorna Banda, i wszyscy mieli się tam spotkać. Dlaczego w takim razie odbiła od Upiornej Bandy i waliła do zadupia pokroju St. Louis?
Niech to szlag, zależało jej tylko na jednym, żeby wszystko było jak przedtem. Och, krew była pyszna, mniam, była taka pyszna, nawet teraz, kiedy Mała Jenks była sama i musiała dodawać sobie otuchy tak jak tego wieczoru; zajechała na stację benzynową i zwabiła tamtego starego gościa za budynek. Och, taaa, łaps, złapała go za szyję i krew trysnęła, to było po prostu świetne, to były hamburgery, frytki i koktajl truskawkowy, to było piwo i lody czekoladowe z bitą śmietaną. To była hera, koka i hasz. To było lepsze niż walenie! To był raj.
Ale wszystko smakowało lepiej, kiedy Upiorna Banda była z nią. Oni ją zrozumieli, kiedy zmęczyła się zużytymi staruchami i powiedziała, że chce posmakować czegoś młodego i delikatnego. Nie ma sprawy. Hej, trzeba jej fajnego małolata, który nawiał z domciu, powiedział Ogier. Tylko zamknij oczy i zapragnij. Bezbłędnie, ot tak, znaleźli go łapiącego stop na drodze, zaledwie siedem kilometrów za jakimś miasteczkiem w północnym Missouri; było mu Parker. Całkiem ładny chłopczyk, z kudłatą czarną grzywą, dopiero szczawik, ale naprawdę wysoki, jak na swój wiek, z zarostem na podbródku; wmawiał im, że ma już szesnaście. Wsiadł na jej motor i zabrali go do lasu. Potem Mała Jenks położyła się z nim, jak dobrej chętnej panience przystało, i CHLIP! To by było na tyle z Parkerem.
Był smaczniutki do ostatniej kropelki, soczysty, można powiedzieć. Ale tak serio, jak już dobrze się nad tym zastanowić, nie wiedziała, czy był chociaż trochę lepszy niż wstrętni starzy faceci. I z nimi zabawa była bardziej wyrównana. Kochane, stare chłopiska, mówił na nich Davis.
Davis był czarnym umarlakiem, cholernie przystojnym Murzyniorem umarlakiem, tak to widziała Mała Jenks. Jego skóra miała złoty połysk, trupi połysk, który u białych umarlaków sprawiał wrażenie fluorescencyjnej poświaty. Davis miał poza tym piękne rzęsy, cholera, niewiarygodnie długie i grube, i nakładał na siebie całe złoto, które wpadło mu w ręce. Kradł ofiarom złote pierścienie, zegarki, łańcuszki i inne różności.
Davis uwielbiał tańczyć. Wszyscy to uwielbiali, ale Davis przebijał w tańczeniu całą resztę. Chodziło się tańczyć na cmentarze, koło trzeciej w nocy, gdy już wszyscy się nakarmili, zakopali ciała i w ogóle. Stawiało się kaseciak na grobowcu i dawało na ful Wampira Lestata. „Wielki dom sabatowy” to był dobry kawałek do tańczenia. O rany, ale to było super, kręcić się, obracać i wyskakiwać wysoko w powietrze albo chociaż patrzeć, jak Davis się rusza i Ogier, i Russ, jak kręcą się w kółko do upadłego. To dopiero był prawdziwy taniec umarlaków.
A jak ci wielkomiejscy krwiopijcy nie wiedzieli, co to za frajda, to musieli być porąbani.
O rany, ależ by chciała teraz opowiedzieć Davisowi o swoim śnie, który męczył ją od czasu Gun Barrel City. Jak ją naszedł pierwszy raz w przyczepie matki, TRZASK! kiedy siedziała, czekając. Był taki wyraźny, jakby nie sen, tamte dwie kobiety z rudymi włosami i ciało na ołtarzu, całe sczerniałe i popękane. Co, do diabła, leżało na tych talerzach? No, serce na jednym, a mózg na drugim. Chryste. I ci wszyscy ludzie, klęczący wokół. Ciarki chodziły po plecach. Od tamtej pory ten obraz nawiedzał ją raz za razem. Widziała go za każdym francowatym zamknięciem powiek i potem znowu, zanim wygrzebała się z kryjówki, w której unikała światła dnia. Ogier i Davis by go zrozumieli. Wiedzieliby, czy coś znaczy. Zależało im na tym, żeby nauczyć ją wszystkiego.
Kiedy po raz pierwszy zahaczyli o St. Louis w drodze na południe, Upiorna Banda przejechała z bulwaru na jedną z tych wielkich ciemnych ulic z żelaznymi bramami; to było tutejsze miejsce nie dla wszystkich, jak je nazywali. Oficjalnie Central West End. Małej Jenks podobały się rosnące tam wielkie drzewa. W południowym Teksasie człowiek zbytnio się na takie nie napatrzył. Nie było ich tam ani na lekarstwo. A tu rosły tak wysoko, że wielkie konary tworzyły ci dach nad głową. Ulice były pełne hałaśliwie szeleszczących liści, domy — wielkie, ze spiczastymi dachami i światłami ukrytymi głęboko w środku. Dom sabatowy, zbudowany z cegły, miał, jak mówił Ogier, mauretańskie łuki.
— Nie podchodźcie ani kroku bliżej — ostrzegł Davis. Ogier tylko się śmiał. Ogier nie bał się wielkomiejskich umarlaków. Został ukatrupiony sześćdziesiąt lat temu; był stary i wiedział wszystko.
— Ale oni będą próbowali zrobić ci krzywdę, Mała Jenks — powiedział, prowadząc ulicą swojego harleya. Miał pociągłą twarz, złoty kolczyk w uchu i małe, mądre oczy. — Widzisz, to stary dom sabatowy, jest w St. Louis od przełomu wieków.