„Och, Khaymanie — rzekłam, płacząc. — Co za zdrada ze strony tych, którym służyłeś tak wiernie”.
„Słuchajcie mnie, czarownice — rzekł głosem ochrypłym i pełnym wściekłości. — Czy chcecie jutro umrzeć w ogniu i dymie w obecności nieświadomej niczego tłuszczy, czy też będziecie walczyć z tym złem? Czy będziecie jego nieprzyjacielem na ziemi, równym mu mocą? Bo co może powstrzymać moc potężnego męża jak nie inni, równie krzepcy mężowie? Co zatrzyma szermierza, jak nie równie krewki wojownik? Czarownice, jeśli oni zrobili to ze mną, czy ja nie mogę zrobić tego z wami?”
Cofnęłam się, byle dalej od niego, ale nie puścił mnie. Nie wiedziałam, czy to, o czym mówił, było możliwe. Wiedziałam tylko, że tego nie chcę.
„Maharet — rzekł. — Oni stworzą rasę płaszczących się akolitów, chyba że zostaną pobici, a kto może ich pokonać, jeśli nie równi im siłą!”
„Nie, prędzej umrę” — powiedziałam, chociaż wypowiadając te słowa, pomyślałam o czekających mnie płomieniach. Nie, to byłoby niewybaczalne. Jutro powinnam udać się do matki; powinnam zostawić na zawsze ten świat i nic nie mogło mnie zmusić do zmiany decyzji.
„A ty, Mekare? — zapytał. — Czy postarasz się, aby twoja klątwa się spełniła? Czy też umrzesz i zostawisz to duchom, które zawiodły cię od początku?”
Znów podniósł się wiatr. Usłyszałam łomotanie drzwi wejściowych, usłyszałam, jak piasek siecze o mury. Służba biegała w odległych korytarzach, śpiący unieśli się z łóżek. Słyszałam słabe, głuche, nieziemskie wycia najbardziej ukochanych duchów.
„Uspokójcie się — rzekłam im — nie zrobię tego. Nie wpuszczę do siebie tego zła”.
Kiedy tak klęczałam, opierając głowę o ścianę i przekonując samą siebie, że muszę umrzeć, zdałam sobie sprawę, że w ciasnej celi znów odbywają się niesamowite czary. Podczas gdy duchy zwoływały się przeciwko nim, Mekare dokonała wyboru. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam tych dwóch kształtów, mężczyzny i kobiety, stopionych razem jak kochankowie; a gdy usiłowałam ich rozdzielić, Khayman odtrącił mnie, uderzając z taką siłą, że upadłam nieprzytomna na podłogę.
Nie minęło więcej niż kilka minut. Gdzieś w ciemności łkały duchy, które wcześniej od mnie znały ostateczne rozwiązanie. Wiatr ucichł, zapadła cisza.
Dotknęła mnie zimna dłoń siostry. Usłyszałam dziwny odgłos, jakby śmiech; czy ci, którzy nie mają języka, mogą się śmiać? Tak naprawdę to nie podjęłam decyzji; wiedziałam tylko, że przez całe życie byłyśmy takie same, jak zwierciadlane odbicia. Wydawało się — dwa ciała i jedna dusza. A teraz siedziałam w tym ciemnym, małym pomieszczeniu, w ramionach siostry, która po raz pierwszy stała się inną istotą, a zarazem wciąż była taka sama. Poczułam jej usta na swoim gardle; poczułam, jak sprawia mi ból. Khayman sięgnął po nóż i zrobił to za nią. Omdlałam.
Och, tamte boskie chwile, w których mocą umysłu znów zobaczyłam cudowne światło srebrnego nieba i moją uśmiechniętą siostrę wznoszącą ramiona ku spadającym kroplom. Razem tańczyłyśmy w deszczu, a cały nasz lud był z nami. Nasze stopy tonęły w mokrej trawie, a kiedy rozległ się grom i błyskawica rozdarła niebo, czułam się tak, jakby nasze dusze oczyściły się z wszelkiego bólu. Przemoczone weszłyśmy do jaskini, zapaliłyśmy małą lampkę i oglądałyśmy stare malunki na ścianach — malunki zrobione przez czarownice, które żyły tam przed nami. Przytulone do siebie, z dalekim szumem deszczu w uszach, zagubiłyśmy się w tych malunkach tańczących czarownic i wschodzącego księżyca na nocnym niebie.
Khayman napoił mnie czarami, potem moja siostra, potem znów Khayman. Wiecie, co mnie spotkało, prawda? A czy wiecie, że Mroczny Dar jest dla ślepych? W gęstej ciemności zapaliły się płomyczki, a następnie jarzące się światło zaczęło rysować wokół mnie słabo pulsujące kształty. Tak widzi się kontury jasnych przedmiotów tuż po zamknięciu powiek.
Tak, mogłam się poruszać w ciemności. Dotykiem sprawdzałam, co widzę. Drzwi, ściana, potem daleki korytarz; niewyraźna mapa stała się na moment widoczna.
Nigdy noc nie była tak milcząca; poza ludźmi nic nie oddychało w ciemności. Duchy przepadły. Nigdy, przenigdy więcej nie usłyszałam ich ani nie zobaczyłam. Nigdy więcej nie odpowiedziały na moje pytania ani wezwanie. Zjawy umarłych tak, ale nie duchy. One przepadły na zawsze.
W tamtej chwili czy godzinie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Może nawet przez kilka pierwszych nocy. Tak wiele innych rzeczy wprawiało mnie w zdumienie; tak wiele innych rzeczy napełniało mnie męką lub radością.
Na długo przed wschodem słońca ukryliśmy się głęboko w krypcie, jak król i królowa. Khayman zabrał nas do grobu ojca, tam gdzie przeniesiono biedne, zbezczeszczone ciało. Wypiłam pierwszy łyk śmiertelnej krwi i poznałam ekstazę przyprawiającą króla i królową o rumieniec wstydu. Nie ośmieliłam się ukraść mojej ofierze oczu; nie myślałam nawet, że taki czyn mógłby mi pomóc. Odkryłam to dopiero po pięciu nocach i po raz pierwszy widziałam, jak widzi prawdziwy krwiopijca.
Uciekliśmy z królewskiego miasta, zdążając nocami na północ. A w kolejnych miejscowościach Khayman głosił różnym osobom, że muszą powstać przeciwko królewskiej parze. Wierzą oni bowiem, że posiadają wyjątkową moc, a to przecież kłamstwo.
Och, jak wielka była furia Khaymana podczas tych pierwszych nocy. Przekazywał moc każdemu, kto jej zechciał, nawet gdy sam tak osłabł, że ledwo się wlókł u naszego boku. Przysiągł, że król i królowa będą mieć godnych wrogów. Ilu krwiopijców stworzył podczas tamtych bezmyślnych tygodni? Byli coraz liczniejsi, rośli w siłę, wywoływali bitwy, o których Khayman marzył.
Byliśmy jednak z góry skazani na klęskę, skazani na klęskę pierwszej rebelii, skazani na klęskę podczas ucieczki. Niebawem mieliśmy zostać rozłączeni na zawsze — Khayman, Mekare i ja.
Król i królowa bowiem, przerażeni odejściem Khaymana, podejrzewając, że przekazał nam moc, wysłali śmiertelnych żołnierzy, którzy szukali nas w dzień i w nocy. A jako że polowaliśmy żarłocznie, by zaspokoić świeże pragnienie, nasz ślad łatwo dało się wyśledzić w osadach nad brzegami rzeki albo nawet w górskich obozowiskach. Wreszcie niecałe dwa tygodnie po ucieczce z królewskiego pałacu zostałyśmy złapane przez tłuszczę za bramami Sakkary, niecałe dwie noce marszu od morza.
Gdyby tylko udało się nam do niego dotrzeć. Gdyby tylko udało się nam pozostać razem. W ciemnościach świat powstał dla nas po raz wtóry. Kochałyśmy się rozpaczliwie i rozpaczliwie wymieniałyśmy tajemnice przy świetle księżyca.
W Sakkarze czekała na nas pułapka. Khaymanowi udało się przedrzeć na wolność, lecz zrozumiał, że nie zdoła nas uratować, i zaszył się pomiędzy wzgórzami, czekając na swoją chwilę, która nigdy nie nadeszła.
Jak pamiętacie z waszych snów, Mekare i ja zostałyśmy otoczone. Znów wykłuto mi oczy. Lękałyśmy się ognia, gdyż z pewnością by nas zniszczył, ale modliłyśmy się do wszystkich niewidzialnych istot o ostateczne uwolnienie.
Król i królowa obawiali się zniszczyć nasze ciała. Uwierzyli w opowieść Mekare o jednym wielkim duchu, Amelu, który wstąpił w nas wszystkich, i obawiali się, że każdy ból, który stanie się naszym udziałem, udzieli się i im. Oczywiście to było niemożliwe, ale kto wtedy o tym wiedział?
Tak więc złożono nas do kamiennych trumien, jak wam opowiedziałam. Jedna miała być wysłana na wschód, druga na zachód. Zbudowano wcześniej tratwy, które miały nas wynieść na wielkie oceany. Widziałam je nawet mimo mojej ślepoty, gdyż z umysłów porywaczy wyczytałam, co mnie czeka. Wiedziałem również, że Khayman nie może za nami podążyć, marsz miał bowiem trwać nocą i dniem.