Spojrzały na siebie z Maharet. Oto jesteśmy — pomyślała Jesse — po przeciwnych stronach tego bluszczu, Maharet i ja.
Wezbrał w niej straszliwy ból. Oddzieleniu od całego realnego świata na szerokość otchłani nie sposób było zapobiec; ale myśl, że świat ma zostać zepchnięty w otchłań, była nie do wytrzymania.
Podczas wszystkich długich lat z Talamaską, kiedy napotykała duchy i niespokojne zjawy, poltergeisty zdolne wprawić w przerażenie oszołomione ofiary, jasnowidzów przemawiających w transie językami, których nie znali na jawie, zawsze zdawała sobie sprawę, że nadprzyrodzone nigdy nie zdoła odcisnąć swojej pieczęci na naturalnym. Maharet miała po stokroć rację! To jest bez znaczenia, tak, całkowicie bez znaczenia — nadprzyrodzone było niezdolne do interwencji!
Teraz ten układ miał się zmienić. Nierzeczywiste stało się rzeczywiste. Absurdem było stanąć w tej dziwnej komnacie pośród potężnych i budzących respekt postaci i powiedzieć: „To nie może się zdarzyć”. To coś, to coś nazywane Matką, mogło wydostać się spoza zasłony długo oddzielającej ją od śmiertelnych oczu i dotknąć milionów ludzkich dusz.
Co takiego widział Khayman, patrzący na nią teraz jakby ze zrozumieniem? Czy widział w Jesse swoją córkę?
— Tak — potwierdził. — Moją córkę. Nie lękaj się. Mekare przybędzie, by spełniła się jej klątwa. Wielka Rodzina będzie żyła dalej.
— Kiedy dowiedziałam się, że Matka powstała — westchnęła Maharet — nie zgadłam, co może uczynić. Tego, że zmiecie z powierzchni własne dzieci, zlikwiduje zło pochodzące od niej samej, od Khaymana i mnie, a także od innych, którzy powodowani samotnością dzielili jej moc — tego naprawdę nie mogłam kwestionować! Jakie mamy prawo do życia? Jakie mamy prawo do nieśmiertelności? Jesteśmy wybrykiem natury, jesteśmy koszmarem. Chociaż chciwie pragnę żyć, pragnę tego jak zawsze, nie mogę powiedzieć, że uczyniła źle, mordując tak wielu…
— Ona wymorduje więcej! — rzekł z rozpaczą Eryk.
— Teraz rzecz w tym, że Wielka Rodzina znalazła się w jej cieniu — powiedziała Maharet. — To światu Wielkiej Rodziny grozi, że stanie się światem Matki. Chyba że…
— Mekare przybędzie — powiedział Khayman. Prosty uśmiech rozjaśnił mu twarz. — I spełni klątwę. Stworzyłem Mekare i wiem, że ona to zrobi. To jest teraz nasza klątwa.
Maharet uśmiechnęła się, ale to był zupełnie inny uśmiech. Smutny, pobłażliwy i dziwnie zimny.
— Ach, że też wierzysz w taką symetrię, Khaymanie.
— A my umrzemy, wszyscy umrzemy! — powiedział Eryk.
— Musi być jakiś sposób, by ją unicestwić, nie zabijając nas — stwierdziła zimno Gabriela. — Musimy o tym pomyśleć, być gotowi, mieć jakiś plan.
— Nie możesz zmienić proroctwa — szepnął Khayman.
— Khaymanie, jeśli nauczyliśmy się czegoś — powiedział Mariusz — to tego, że nie ma przeznaczenia. A skoro nie ma przeznaczenia, to nie ma proroctwa. Mekare przybywa tu zrobić to, co poprzysięgła; być może to wszystko, co teraz wie lub na co ją stać, ale to nie znaczy, że Akasza nie potrafi się przed nią obronić. Czy myślisz, że Matka nie wie, iż Mekare powstała? Czy myślisz, że Matka nie widzi i nie słyszy snów swoich dzieci?
— Ach, lecz cechą proroctw jest to, że spełniają się same — rzekł mu Khayman. — Na tym polega ich czar. W dawnych czasach wszyscy to pojmowali. Moc uroków to moc woli; można by rzec, że w tamtych mrocznych czasach wszyscy byliśmy wielkimi geniuszami psychologii, mogliśmy zostać zgładzeni mocą planów kogoś innego. A sny, Mariuszu, sny są jedynie częścią wielkiego planu.
— Nie mów o tym tak, jakby się już stało — zganiła go Maharet. — Mamy jeszcze jedno narzędzie. Możemy użyć rozumu. Ten stwór teraz mówi, prawda? Czy rozumie też, co się do niego mówi? Może da się ją zawrócić…
— Och, zwariowaliście, naprawdę zwariowaliście! — krzyknął Eryk. — Zamierzacie rozmawiać z potworem, który włóczy się po świecie, paląc własne potomstwo! — Z każdą chwilą był coraz bardziej przerażony. — Co ten stwór wie o rozumie, skoro podżega proste kobiety, by powstały przeciwko swoim mężom? Ona zna mord, śmierć i gwałt, i nic ponadto, jak jasno wynika z twojej opowieści. My się nie zmieniamy, Maharet. Tyle razy mi to mówiłaś. Doskonalimy tylko swoją istotę.
— Żadne z nas nie chce umrzeć, Eryku — powiedziała cierpliwie Maharet. Nagle coś odwróciło jej uwagę.
W tej samej chwili poczuł to Khayman. Jesse przyjrzała się uważniej im obojgu, usiłując pojąć, co się dzieje. Wtem zdała sobie sprawę, że również w Mariuszu dokonuje się subtelna zmiana. Eryk był sparaliżowany. Ku zdumieniu Jesse Mael nie odrywał od niej wzroku.
Słyszeli jakiś dźwięk i starali się zlokalizować jego źródło. Wyczytała to w ich oczach. Tak ludzie słuchają oczami.
— Młodzież powinna natychmiast iść do piwnicy — rzucił nagle Eryk.
— To bez sensu — powiedziała Gabriela. — Poza tym ja chcę tu być. — Nie mogła dosłyszeć tego dźwięku, chociaż wytężała słuch.
— Pozwolisz, by nas zniszczyła? — zwrócił się Eryk do Maharet.
Nie odpowiedziała. Bardzo wolno odwróciła głowę w stronę podestu.
Jesse wreszcie usłyszała to samo co wszyscy. Ludzkie uszy z pewnością nie zdołałyby tego uchwycić; był to dźwiękowy odpowiednik pozbawionego wibracji napięcia przebiegającego przez nią i przez każdy atom w tym pokoju. Dźwięk pochłaniał i dezorientował zmysły, i chociaż widziała, że Maharet rozmawia z Khaymanem, nie słyszała ani słowa z tej wymiany zdań. Zasłoniła uszy dłońmi, jak przez mgłę widząc, że Daniel robi to samo. Oboje jednak zdawali sobie sprawę, że to na nic.
Ten dźwięk jakby zawiesił wszelki czas, zawiesił ruch. Jesse traciła równowagę; wycofała się pod ścianę i patrzyła na mapę po drugiej stronie komnaty, jakby oczekiwała stamtąd wsparcia. Wpatrywała się w łagodny strumień światła wypływającego z Azji Mniejszej ku północy i południowi.
Komnatę wypełniła niewyraźna, nieuchwytna wrzawa. Tamten dźwięk zamarł i zapanowała ogłuszająca cisza.
Jesse miała wrażenie, że przeżywa bezdźwięczny sen. Zobaczyła w drzwiach postać Wampira Lestata, który rzucił się w ramiona Gabrieli. Potem Louis zbliżył się, by go objąć. Gdy Wampir Lestat popatrzył na nią, przed jej oczami pojawił się na ułamek sekundy obraz ceremonialnej stypy, bliźniaczek, trupa na ołtarzu. On nie wiedział, co to znaczy! Nie wiedział.
Kiedy zdała sobie z tego sprawę, doznała szoku. Przypomniała sobie tę chwilę na scenie, kiedy ich rozdzielono, a on z całej siły starał się rozpoznać umykający obraz.
Gdy witał się z wszystkimi, ściskając ich i całując — nawet Armand podszedł do niego, wyciągając ramiona — posłał jej słaby uśmiech.
— Witaj, Jesse — rzekł.
Patrzył na ich zimne, przygnębione twarze. Jakże biała była jego skóra, całkowicie biała; a jednak wciąż miał w sobie dawne ciepło, żywiołowość i niemal dziecinne podniecenie.
CZĘŚĆ IV
Królowa Potępionych