Chyba wiedziała, że nie spełnię jej próśb. Wiedziała też, że jest to pozbawione znaczenia. Niepodobna, by ktokolwiek uwierzył w istnienie Talamaski — podobnie jak w nasze — pod warunkiem, że nie będzie to Aaron, który kiedyś zadzwonił do Jesse.
Jeśli chodzi o Wielką Rodzinę, to cóż, niepodobna, by jakiś jej członek uznał tę książkę za coś więcej niż wymysł pisarza doprawiony szczyptą prawdy.
Tak powszechnie osądzono „Wywiad z wampirem” i moją autobiografię. Tego samego należało się więc spodziewać w przypadku „Królowej potępionych”. Tak właśnie powinno być. Nawet ja się z tym zgadzam. Maharet miała rację. Nie ma dla nas miejsca; nie ma miejsca dla Boga ani diabła; niech nadprzyrodzone będzie tylko metaforą, bez względu na to, czy mamy do czynienia z sumą w katedrze Świętego Patryka czy z operowym Faustem sprzedającym duszę, czy też z gwiazdą rocka udającą wampira.
Nikt nie wie, dokąd Maharet zabrała Mekare. Zapewne nawet Eryk tego nie wiedział, chociaż wyjechał z nimi, obiecując spotkać się z Jesse w Rangunie.
Przed opuszczeniem warowni w Sonomie Maharet zaskoczyła mnie, szepnąwszy:
— Niczego nie ukrywaj, kiedy będziesz opowiadał legendę o bliźniaczkach.
To było chyba przyzwolenie, prawda? A może ogromna obojętność. Nie jestem pewien. Nie zwierzałem się nikomu, że piszę książkę, te kroniki uwiedzenia i bólu. Poświęcałem jej długie godziny posępnych, bolesnych rozmyślań, rozważając rzecz samotnie w kategoriach rozdziałów, konstrukcji, szlaków przez tajemnice.
Tamtego ostatniego wieczoru Maharet wyglądała światowo, niemniej jednak tajemniczo. Spotkała się ze mną w lesie, przyodziana w czerń i z modnym makijażem — zręczną maską z kosmetyków, przemieniającą ją w ponętną śmiertelniczkę, którą w prawdziwym świecie napotkać mogły tylko admirujące spojrzenia. Miała niewiarygodnie wąską talię i długie dłonie podkreślone ciasnymi czarnymi mitenkami. Niezwykle ostrożnie omijała paprocie i wątłe drzewka, ona, która mogła usuwać pnie zalegające jej drogę.
Była w San Francisco z Jessicą i Gabrielą; opowiadała, jak chodziły wąskimi czystymi chodnikami pełnymi ludzi i mijały wesoło oświetlone domy. Jakże precyzyjny i oszczędny był jej język, jakże niewymuszenie nowoczesny; zupełnie jakby nie była kobietą, której czas się nie imał, a którą po raz pierwszy ujrzałem w sali w wierzchołku góry.
Czemu znowu jesteś sam? — zapytała, siadając przy mnie nad małym strumykiem, wijącym się przez gęstwinę sekwoi. Czemu nie rozmawiam z innymi, chociaż trochę? Czy wiem, jak bardzo zależało im na mnie i jaką obawą napawał ich mój los?
Wciąż zadają mi te pytania. Nawet Gabriela, która zasadniczo nie zawraca nikomu głowy i nigdy nie rozwodzi się nad niczym. Chcą wiedzieć, kiedy wrócę do zdrowia, kiedy zamierzam opowiedzieć, co się stało, kiedy przestanę pisać po całych nocach.
Maharet zapowiedziała, że niebawem znów się spotkamy. Wiosną być może zaprosi nas do swego domu w Burmie. A może zaskoczy nas któregoś wieczoru. Najważniejsze jest jednak to, że nigdy już nie mieliśmy być od siebie odizolowani, posiedliśmy bowiem środki, by się wzajemnie odnajdywać, choćbyśmy włóczyli się nie wiedzieć gdzie. Tak, przynajmniej co do tego zasadniczego punktu wszyscy się zgodzili. Nawet Gabriela, samotna wędrowniczka. Nikt nie chciał już zagubić się w czasie.
A Mekare? Czy zobaczymy ją jeszcze? Czy kiedyś usiądzie z nami przy stole? Przemówi do nas językiem gestów i znaków?
Tylko raz ukazała się moim oczom po tamtej straszliwej nocy. Było to zupełnie nieoczekiwane. Wracałem przez las do warowni w łagodnym purpurowym blasku przedświtu. Mgła pełzała po ziemi, rzednąc nad paprociami i rzadko rozrzuconymi dzikimi kwiatami, blednąc całkowicie w górze i znikając. Za jej sprawą gigantyczne pnie świeciły pozornie własnym światłem. Bliźniaczki objęte ramionami szły przez tę mgłę, wzdłuż koryta strumienia wijącego się między kamieniami; Mekare była w długiej wełnianej szacie, równie pięknej jak szata siostry. Włosy, wyszczotkowane i lśniące, opadały jej na ramiona i piersi.
Maharet chyba mówiła coś Mekare do ucha. Nagle Mekare zatrzymała się, by na mnie spojrzeć. Jej zielone oczy rozszerzyły się, a pozbawiona wyrazu twarz w jednej chwili stała się nie wiedzieć czemu przerażająca, przez co smutek smagał mi serce jak palący wiatr. Stałem zauroczony, patrząc na nią, na nie obie; ból dusił mnie, jakby płuca mi wysychały.
Nie wiem, o czym myślałem; ogarnął mnie ból nie do wytrzymania. Maharet pozdrowiła mnie drobnym, czułym gestem, dając do zrozumienia, że powinienem iść dalej. Nadchodził ranek. Las budził się wkoło i nasze cenne chwile uciekały. Ból wreszcie ucichł, opuścił mnie niczym jęk, a ja, odwróciwszy się, zostawiłem go za sobą.
Zerknąłem jeszcze raz na dwie postaci oddalające się ku wschodowi, w dół pomarszczonej, srebrnej strugi, jakby niknące wśród szumu wody płynącej nieznużenie pomiędzy rozrzuconymi głazami.
Stary obraz ze snu zatarł się trochę. Kiedy o nim myślę, nie widzę świętej stypy, lecz właśnie tę chwilę, dwie sylfidy w lesie. Kilka nocy później Maharet opuściła warownię w Sonomie, zabierając ze sobą Mekare.
Byłem zadowolony z ich wyjazdu, znaczyło to bowiem, że i my niebawem wyjedziemy. Nie martwiło mnie, że nigdy więcej nie ujrzę tego domu ani jego okolic. Pobyt tam był dla mnie męką, a pierwsze noce po katastrofie okazały się najgorsze.
Wymowne milczenie innych niezwykle szybko ustąpiło miejsca nie kończącym się analizom, interpretacjom tego, co widzieli i czuli. Jak przeniosło się owo coś? Czy porzuciło tkanki rozszarpywanego mózgu i pomknęło krwiobiegiem Mekare, aż natrafiło na bliźniaczy organ? Czy zjedzenie serca miało w ogóle jakieś znaczenie?
Molekularny, nukleoniczny, solitony, protoplazma — efektowne, nowoczesne słówka! Dajcie spokój, jesteśmy wampirami! Rozkoszujemy się krwią żywych, zabijamy i uwielbiamy zabijać, bez względu na to, czy jest nam to potrzebne czy nie.
Nie mogłem znieść tych rozmówek, nie mogłem wytrzymać ich bezsłownej, niemniej jednak obsesyjnej ciekawości: „Jak to z nią było? Co robiłeś przez te kilka nocy?” A zarazem nie mogłem się od nich oderwać; z pewnością brakowało mi siły woli, by odejść; dygotałem, kiedy byłem z nimi; dygotałem, kiedy byłem sam.
Las był dla mnie zbyt płytki; włóczyłem się kilometrami przez mamucie sekwoje, a potem między karłowatymi dębami i po otwartych polach, by powrócić w wilgotny, zwarty drzewostan. Nie dało się uciec od ich głosów. Louis wyznawał, że stracił świadomość podczas tamtych okropnych chwil, Daniel powiadał, że słyszał nasze wołania, lecz niczego nie widział, Jesse, w ramionach Khaymana, była świadkiem wszystkiego.
Jak często rozważali fakt, że Mekare pokonała swojego wroga na ludzki sposób; że nic nie wiedząc o niewidzialnych mocach, zadała cios na ludzką modłę, ale z nieludzką szybkością i siłą.
Czy coś z niej przetrwało w Mekare? Nie przestawałem tego roztrząsać. Mniejsza już o „poezję nauki”, jak nazwała to Maharet. Chciałem to wiedzieć, a także to, czy jej dusza uwolniła się wreszcie, kiedy wydarto jej mózg.
Czasem budziłem się w tamtej mrocznej, przypominającej plaster miodu piwnicy obitej blachą, podzielonej na niezliczone, pozbawione indywidualnych cech komory, pewien, że spoczywa tuż przy mnie, nie dalej niż centymetry od mojej twarzy. Znów czułem jej włosy, uścisk jej ramion, widziałem czarny blask jej oczu. Macałem w ciemności; nic, tylko wilgotny ceglany mur.