Leżałem i myślałem o biednej Małej Jenks, którą ona mi pokazała, unoszącą się wirowym ruchem w górę. Widziałem różnokolorowe światła otulające Małą Jenks, kiedy po raz ostatni patrzyła z wysokości na ziemię. Jak ten biedny dzieciak zakochany w motocyklach mógłby wymyślić taką wizję? Może w końcu — naprawdę wracamy do domu? Skąd możemy to wiedzieć.
Tak więc pozostajemy nieśmiertelni, wystraszeni, zakotwiczeni w tym, co potrafimy kontrolować. Wszystko zaczyna się na nowo; koło idzie w ruch; jesteśmy niedościgłymi wampirami, bo nie ma innych; stworzył się nowy sabat.
Opuściliśmy warownię w Sonomie jak cygański tabor. Procesją lśniących czarnych samochodów z zabójczą prędkością przemierzaliśmy nocą idealne szosy Ameryki. Właśnie podczas tej długiej jazdy opowiedzieli mi wszystko — spontanicznie, a czasem niechcący, kiedy rozmawiali ze sobą. Wszystko, co się wydarzyło, było jak mozaika. Nawet kiedy drzemałem na niebieskiej aksamitnej tapicerce, słyszałem ich, widziałem to, co oni widzieli wcześniej.
W dół, do bagiennej krainy południowej Florydy, w dół, do wielkiego dekadenckiego Miami, parodii nieba i piekła zarazem.
Bezzwłocznie zamknąłem się w tym małym, ze smakiem urządzonym apartamencie. Sofy, dywan, blade pastelowe malunki Piera Della Francesca, komputer na stole, muzyka Vivaldiego płynąca z głośniczków ukrytych w wytapetowanych ścianach. Prywatne schody do piwnicy, gdzie w wyłożonej stalą krypcie czekała trumna: czarny lakier, mosiężne uchwyty, zapałka i ogarek, wyściółka ozdobiona białą koronką.
Żądza krwi, przeraźliwie bolesna, choć krew jest zbyteczna, niemniej jednak tej żądzy nie można się oprzeć. Tak będzie po wieczność; pragnienie krwi nigdy nie ustąpi. Jest nawet większe niż poprzednio.
Kiedy nie pisałem, kładłem się na szarym brokatowym dywanie, obserwowałem wielkie liście palm i słuchałem głosów z dołu. Louis z całą uprzejmością błagał Jesse, by jeszcze raz opisała mu zjawę Klaudii. A troskliwa Jesse mówiła mu konfidencjonalnie:
— Ależ, Louisie, to nie było naprawdę.
Teraz, po wyjeździe Jesse, Gabriela tęskni; dawniej godzinami spacerowały razem po plaży. Chyba nie zamieniły nawet słowa; ale czy można być tego pewnym?
Gabriela coraz częściej sprawiała mi małe radości. Nosiła luźno rozpuszczone włosy, bo wie, że takie uwielbiam, i zaglądała do mnie nad ranem. Czasem rzuca mi niespokojne, sondujące spojrzenia.
— Chcesz się stąd wynieść, prawda? — pytam z niepokojem.
— Nie — zaprzecza. — Tu mi się podoba. To miejsce mi odpowiada. — Kiedy nie może znaleźć sobie miejsca, udaje się na pobliskie wyspy. Lubi je, ale nie o nich chce mówić. Coś innego leży jej na sercu i raz prawie to wyraziła.
— Powiedz mi… — przerwała.
— Czy ją kochałem? — zapytałem. — To chciałaś wiedzieć? Tak, kochałem ją.
Wciąż nie potrafię wypowiedzieć jej imienia.
Mael wyjeżdża i wraca.
Nie było go tydzień; właśnie wrócił i siedzi na dole, usiłując wciągnąć Khaymana do rozmowy. Khayman fascynuje wszystkich. Pierwsze Plemię. Cała tamta moc. Pomyśleć, że chodził ulicami Troi.
Jego widok jest zawsze zaskakujący, jeśli można tak powiedzieć.
Zadaje sobie wiele trudu, by przybrać ludzki wygląd. W takim klimacie nie jest to łatwe. Gruba odzież zwraca uwagę. Czasem smaruje się ciemną farbą — paloną sieną zmieszaną z niewielką ilością wonnego olejku. Szpecenie takiej urody to czysta zbrodnia; lecz jak inaczej mógłby prześlizgiwać się przez tłum ludzi?
Czasem puka do moich drzwi.
— Czy ty w ogóle wychodzisz? — pyta.
Rzuca okiem na stos kartek obok komputera, na czarne litery: Królowa Potępionych. Stoi, pozwalając mi przesiewać swój umysł w poszukiwaniu wszystkich drobiazgów, na wpół zapomnianych chwil; nie dba o to. Chyba budzę jego zdumienie, ale dlaczego, tego nie potrafię sobie wyobrazić. Czego chce ode mnie? Potem uśmiecham się tym wstrząsająco świątobliwym uśmiechem.
Czasami bierze łódź — czarnego ślizgacza Armanda — i dryfuje w zatoce, leżąc i patrząc w gwiazdy. Raz Gabriela udała się z nim i kusiło mnie, by pokonać tę odległość i podsłuchać ich intymnej rozmowy. Nie zrobiłem tego. Po prostu wydało mi się to nieuczciwe.
Czasami mówi, że obawia się utraty pamięci; że nie zdoła odnaleźć drogi do domu, do nas. Jednak jeśli nawet zdarzało mu się to w przeszłości, to powodem był ból; a teraz przecież czuje się szczęśliwy. Chce, byśmy wiedzieli, jak bardzo jest szczęśliwy z nami wszystkimi.
Wygląda na to, że oni tam na dole osiągnęli porozumienie — że zawsze tu wrócą, bez względu na to, dokąd się udadzą. To będzie dom sabatowy, sanktuarium; nigdy już nie stanie się tym, czym był wcześniej.
Ustalili wiele rzeczy. Nikt nie ma już nikogo stwarzać i nikt nie ma już pisać książek, chociaż oczywiście wiedzą, że właśnie to robię, że wyciągam od nich po cichu co tylko się da i że nie zamierzam zastosować się do żadnych zasad narzuconych mi przez kogokolwiek, jak nie stosowałem się do nich w przeszłości.
Czują ulgę, że Wampir Lestat umarł na kartach gazet, że pogrom na koncercie uległ zapomnieniu. Żadnych udokumentowanych wypadków śmiertelnych, żadnych poważnych uszkodzeń ciała, wszyscy hojnie opłaceni. Kapela otrzymała moją zgodę na wszystko i jest w trasie pod starą nazwą.
Zamieszki — krótka epoka cudów — również poszły w zapomnienie, chociaż raczej nie wyglądało na to, by kiedykolwiek udało się je satysfakcjonująco wyjaśnić.
Tak, żadnych więcej objawień, zakłóceń, interwencji; taka była ich kolektywna przysięga. I uprzejmie prosimy nie zostawiać trupów na widoku.
Wciąż wbijają do głowy roztrzepanemu Danielowi, że nawet w dzikiej, wielkomiejskiej dżungli, takiej jak Miami, trzeba zawsze uprzątnąć resztki posiłku.
Ach, Miami. Znów je słyszę, odległy krzyk tak wielu zdesperowanych ludzi, dudnienie tych wszystkich machin, wielkich i małych. Wcześniej, kiedy leżałem jak kłoda na dywanie, pozwalałem tym odgłosom siebie opływać. Potrafiłem kierować swoją mocą; przesiewać i skupiać, wzmacniać cały chór różnych dźwięków. Jednakże pozbyłem się jej; nie umiałem wykorzystywać jej z przekonaniem, tak jak nie potrafiłem wykorzystać mojej nowej siły.
Uwielbiam bliskość tego miasta. Uwielbiam jego rozlazłość i wspaniałość, rudery hoteli i wielogwiazdkowe drapacze chmur, upalne wiatry, ohydne zepsucie.
Właśnie słuchałem tej nie kończącej się muzyki miasta; tego basowego dudnienia.
— W takim razie dlaczego tam nie popłyniesz?
Mariusz.
Podniosłem głowę znad komputera. Powoli, żeby chociaż troszeczkę go podrażnić, chociaż był najbardziej cierpliwy pośród nieśmiertelnych.
Stał na tarasie oparty o framugę drzwi, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i nogą założoną na nogę. Za nim błyszczały światła miasta. Czy w starożytnym świecie było coś takiego jak ten widok miasta gęstego od wieżowców jarzących się ogniem niczym wąskie ruszty staromodnych kuchenek gazowych?
Włosy miał krótko przycięte. Był ubrany w prosty, niemniej jednak elegancki dwudziestowieczny garnitur: luźna marynarka z szarego jedwabiu i spodnie, a czerwonym akcentem (zawsze bowiem miał na sobie coś czerwonego) był ciemny, cienki golf.
— Chcę, żebyś odłożył książkę i dołączył do nas — powiedział. — Siedzisz tu zamknięty już ponad miesiąc.
— Czasem wychodzę. — Lubiłem na niego patrzeć, podziwiać neonowy błękit jego oczu.