Выбрать главу

Ktoś był na górze, w moim starym mieszkaniu. Stąpał lekko, a jednak słyszałem trzask klepek. Parterowy sklepik był czysty i ciemny. Za zakratowanymi oknami jak zawsze porcelanowe figurynki, lalki, koronkowe wachlarze. Podniosłem wzrok ku balkonowi z kutą w żelazie balustradą; wyobraziłem sobie tam Klaudię, unoszącą się na palcach, patrzącą na mnie i zaciskającą małe palce na poręczy. Złote włosy opadają na ramiona, pyszni się długa, fioletowa szarfa. Moja nieśmiertelna sześcioletnia piękność. „Lestacie, gdzie się podziewałeś?” To właśnie robił, nieprawdaż? Wyobrażał sobie takie rzeczy.

W ciszy słychać było tylko włączone telewizory za zielonymi okiennicami i starymi ścianami zarosłymi bluszczem, głosy zachrypłe od bourbona: zażartą kłótnię mężczyzny i kobiety w głębi domu po drugiej stronie ulicy.

W pobliżu nie było nikogo; tylko świecące bruki, zamknięte sklepy i wielkie niezgrabne samochody stojące przy krawężniku. Deszcz padał bez końca na skośne dachy.

Nikogo, kto by mnie ujrzał, jak cofam się, a potem jednym kocim susem, w starym stylu, sięgam balkonu i spadam cicho na deski. Zerknąłem przez brudne szyby francuskich drzwi.

Pustka, podrapane ściany, takie, jakie zostawiła Jesse. Okno zabite deską, jakby ktoś kiedyś usiłował się włamać i został przyłapany; woń spalonego drewna zachowana przez te wszystkie lata.

Cicho oderwałem deskę, ale po drugiej stronie był zamek. Czy użyć nowej mocy? Czy zdołam go otworzyć? Czemu myśl o niej, myśl, że w tamtym ostatnim krótkim momencie mogłem jej pomóc, sprawiała mi tyle bólu; myśl, iż mogłem pomóc głowie i ciału zejść się razem, chociaż zamierzała mnie unicestwić, chociaż nie wezwała mojego imienia.

Popatrzyłem na mały zamek. Obróć się, otwórz — rozkazałem w myślach. Drobny spazm w mózgu. Stare drzwi wyskoczyły z wypaczonej ościeżnicy, zawiasy jęknęły, jakby wessane od środka.

Był w korytarzu, patrzył przez drzwi pokoju Klaudii.

Kurtkę miał być może trochę krótszą, mniej obszerną niż tamte stare surduty, ale tak bardzo przypominał siebie z poprzedniego stulecia, że mój ból pogłębił się nieznośnie. Przez chwilę nie mogłem się ruszyć. Równie dobrze on mógł być duchem. Miał długie, czarne włosy, gęste i rozwichrzone, jak zawsze w dawnych czasach, a zielone oczy były pełne melancholijnej zadumy.

To idealne dopasowanie do starego kontekstu z pewnością nie było zamierzone. Niemniej jednak był duchem. Był w tym mieszkaniu, w którym Jesse się wystraszyła, w którym pochwyciła starą lodowatą atmosferę na zawsze obecną w mojej pamięci.

Tutaj stuknęło sześćdziesiąt lat piekielnej rodzince. Sześćdziesiąt lat życia Louisa, Klaudii i Lestata.

Czy gdybym się postarał, usłyszałbym klawesyn? — Klaudia gra swojego Haydna, ptaki śpiewają, ponieważ ten dźwięk zawsze je podniecał, a muzyka wibruje w kryształowych wisiorkach zwisających z malowanych abażurów olejnych lamp i w przeszkadzajkach wiszących przy tylnym wyjściu przed kręconymi żelaznymi schodami.

Klaudia. Twarz z medalionu lub z portreciku na porcelanie trzymanego razem z puklem włosów w szufladzie. Jakże nienawidziłaby tego wizerunku, tak niemiłego wizerunku. Klaudia, która zatopiła mi nóż w sercu, obróciła go i patrzyła, jak krew ścieka mi po koszuli. „Umrzyj, ojcze. Położę cię do twojej trumny”.

„Najpierw zabiję ciebie, mój książę”.

Ujrzałem małe śmiertelne dziecko leżące w brudnych pieluchach; poczułem woń choroby. Ujrzałem czarnooką królową, nieruchomą na tronie. Całowałem obie te Śpiące Królewny! „Klaudio, Klaudio, obudź się, Klaudio… Tak jest, kochanie, musisz pić, żeby wyzdrowieć”.

„Akaszo!”

Ktoś mną potrząsał.

— Lestacie — usłyszałem.

Zamęt.

— Ach, Louisie, wybacz mi. — Czarny, zaniedbany korytarz. Zadygotałem. — Jestem tu, bo bardzo martwiłem się… o ciebie.

— Niepotrzebnie — rzekł taktownie. — To była tylko mała pielgrzymka, którą musiałem odbyć.

Pogładziłem go po twarzy, jakże ciepłej od krwi ofiary.

— Jej tutaj nie ma, Louisie — powiedziałem. — Jesse się myliła.

— Tak, na to wygląda.

— My żyjemy wiecznie, ale oni nie powracają.

Przyglądał mi się przez długą chwilę, po czym skinął głową.

— Chodź — powiedział.

Poszliśmy długim korytarzem; nie, nie podobało mi się to wszystko, chciałem stamtąd wyjść. Było to nawiedzone miejsce, ale prawdziwe nawiedzenie to nie zagrożenie przez duchy. To groźba, która wysnuwa się z naszej pamięci. Tu był mój pokój, mój pokój.

Siłował się z tylnymi drzwiami, starając się poruszyć stare, zniszczone przez wilgoć skrzydło. Gestem wskazałem mu, żeby wyszedł na werandę, i wtedy pchnąłem je z całej siły. Wypaczyły się.

Jakim smutkiem napawał widok zarośniętego dziedzińca, zrujnowanej fontanny, sypiącej się starej, ceglanej kuchni i cegieł zamieniających się z powrotem w ziemię.

— Jeśli chcesz, doprowadzę to wszystko do porządku, żebyś był zadowolony — powiedziałem mu. — Wiesz, żeby było jak przedtem.

— Teraz to nieważne — odparł. — Przejdziesz się ze mną trochę?

Oddaliliśmy się krytą drogą dla powozów. Gdy się obejrzałem, ujrzałem ją stojącą w białej sukience z niebieską szarfą. Nie patrzyła na mnie. Myślała, że jestem martwy, owinięty w prześcieradła, które Louis wcisnął do powozu. Zabierała moje szczątki, by mnie pochować, ale wciąż tam stała i nasze oczy się spotkały.

Poczułem jego szarpnięcie.

— Nie powinniśmy być tu dłużej.

Zamknął porządnie bramę; a potem bardzo powoli jeszcze raz przesunął wzrokiem po oknach, balkonach i wysokich okienkach poddasza. Czy żegnał się z tym wszystkim? Może nie.

Ruszyliśmy razem Rue Ste. Annę, oddalając się od rzeki. Szliśmy w milczeniu, jak zdarzało się nam wiele razy przedtem. Zimno szczypało go trochę w dłonie. Nie lubił wkładać ich do kieszeni, jak robili to współcześni mężczyźni. Uważał to za nieeleganckie.

Deszcz przeszedł w mżawkę.

— Wystraszyłeś mnie trochę — powiedział w końcu. — Kiedy zobaczyłem cię w korytarzu, wydałeś mi się nierealny, a kiedy zawołałem po imieniu, nie odpowiedziałeś.

— Dokąd idziemy? — spytałem. Zapiąłem kurtkę, nie dlatego, że czułem zimno, ale dlatego, że lubiłem czuć ciepło.

— Jeszcze w jedno miejsce, a potem gdzie sobie życzysz. Chyba z powrotem do domu sabatowego. Nie mamy wiele czasu. A może zostawiłbyś mnie, żebym pobłąkał się swoimi ścieżkami? Wrócę za kilka nocy.

— Nie moglibyśmy powłóczyć się razem?

— Oczywiście — rzekł skwapliwie.

Czego, na Boga, chciałem? Spacerowaliśmy, patrząc na stare werandy i solidne okiennice, na ściany, z których odpadał tynk. Minęliśmy upiorne światła Rue Bourbon, a potem zobaczyłem w oddali grube, bielone mury cmentarza pod wezwaniem św. Ludwika.

Czego ja chciałem? Czemu moja dusza była wciąż obolała, podczas gdy wszyscy osiągnęli jakąś równowagę? Nawet Louis; a przecież mieliśmy siebie nawzajem, jak powiedział Mariusz.

Byłem szczęśliwy, idąc z nim tymi starymi ulicami; ale czemu mi to nie wystarczało?

Jeszcze jedna brama do otwarcia. Przyglądałem się, jak wyłamuje zamek palcami, a potem weszliśmy do małego miasta białych grobów ze szpiczastymi daszkami, urnami, marmurowymi wejściami i wysoką trawą chrzęszczącą pod stopami. Deszcz dodawał blasku każdej płaszczyźnie, a światła miasta wydobywały perłowy połysk z chmur wędrujących cicho nad naszymi głowami.

Próbowałem dojrzeć gwiazdy, ale mi się nie udało. Kiedy opuściłem wzrok, zobaczyłem Klaudię; poczułem dotyk jej ręki.