Ale kiedy pojechała na północ, w kierunku tego miasta, zależało jej jedynie na tym, żeby dostać się do tamtego cholernego domu sabatowego. Wielkomiejskie umarlaki, nadjeżdżam. Dostanie zwyczajnego świra, jeśli będzie musiała dalej ciągnąć w pojedynkę.
Muzyka w słuchawkach zamarła. Taśma przewinęła się do końca. Mała Jenks nie mogła znieść ciszy, jaką był podszyty wyjący wiatr. Sen powrócił; znowu zobaczyła bliźniaczki i nadchodzących żołnierzy. Jak tego czymś nie zagłuszy, cały cholerny sen będzie leciał jej przed oczami, jakby na wideo.
Przytrzymując kierownicę jedną ręką, sięgnęła do kieszeni kurtki, otworzyła małego walkmana i przerzuciła taśmę na drugą stronę.
— Śpiewaj facet! — zawołała. Nie wiedziała, czy słyszy swój głos, chrapliwy i podniesiony, przekrzykujący wiatr, czy się jej tylko tak wydaje.
Tak jest, to było to, co lubiła najbardziej. Tego właśnie słuchała, zapadając w sen, kiedy czekała, aż matka wróci do domu z pracy w Gun Barrel City. Nie słowa najbardziej ją rajcowały, ale sposób śpiewania, pod Bruce’a Springstina, taki że aż się człowiekowi serce krajało.
To było niby coś takiego jak hymn. Świetnie brzmiało, Lestat śpiewał tak, jakby był do tego stworzony, a całość podkreślał równy rytm perkusji, który przenikał ją do kości.
— Dobra facet, dobra, jesteś jedynym cholernym umarlakiem, jaki mi teraz został, Lestat śpiewaj!
Na pięć minut przed St. Louis znów napadły ją myśli o matce, o tym, jakie to wszystko było dziwne, jak bardzo złe.
Mała Jenks musiała to zrobić, musiała dopaść swoich rodziców, zanim Upiorna Banda ruszyła na zachód. I nawet tego nie żałowała. Poza tamtym dziwnym momentem, kiedy matka odwalała kitę tam, na podłodze.
Bo Mała Jenks zawsze nienawidziła matki. Matka była najzwyczajniej w świecie głupia, przez wszystkie dni swojego życia robiła krzyże z małych różowych muszelek i odłamków szkła, a potem zabierała je na tandetę do miasteczka i sprzedawała za dziesięć dolarów sztuka. Do tego były brzydkie, prawdziwa taniocha, z małym powykręcanym Jezusikiem w środku, zrobionym z czerwonych i niebieskich paciorków i diabeł wie z czego jeszcze.
Ale to nie wszystko; dowcip w tym, że Małej Jenks flaki wywracały się od wszystkiego, co matka robiła. Już samo jej ganianie do kościoła mogło zepsuć człowiekowi humor, a do tego jeszcze ten jej sposób gadania z ludźmi, ten jej słodziutki ton i to, że znosiła picie starego, i zawsze miała dla każdego dobre słowo.
Mała Jenks nigdy tego nie kupowała. Zwykle leżała na swojej pryczy w przyczepie i myślała:
Co naprawdę napędza tę babę? Kiedy wreszcie wybuchnie jak laska dynamitu? A może jest za głupia?
Matka przestała patrzeć Małej Jenks w oczy całe lata temu. Kiedy Mała Jenks miała dwanaście lat, przyszła do domu i powiedziała:
— Wiesz, że to zrobiłam? Mam nadzieję, że nie bierzesz mnie już za żadną dziewicę?
I matka po prostu odpadła, a jak, po prostu uciekła wzrokiem w bok, odwróciła te szeroko otwarte, puste, głupie gały i wróciła do swojego zajęcia, nucąc bez słów, jak zawsze przy robieniu tych muszelkowych krzyży.
Jednego razu jakaś szycha z miasteczka skomplementował matkę, że tworzy prawdziwą sztukę ludową.
— Robią z ciebie głupią — powiedziała jej Mała Jenks. — Nie łapiesz tego? Nie kupują tych ohydnych rzeczy, no nie? Wiesz, z czym mi się to kojarzy? Powiem ci — z wielkimi klipsami ze sklepu, w którym wszystko jest za dziesięć centów!
— Masz ochotę na kolację, kochanie? — Żadnych sprzeciwów. Tylko nadstawienie drugiego policzka.
To była beznadziejna sprawa, doszła do wniosku Mała Jenks. Więc wcześnie wyjechała z Dallas, by w niecałą godzinę dojechać do Cedar Creek Lake i znajomego drogowskazu, który zapowiadał jej ukochane rodzinne miasteczko:
Postawiła harleya za przyczepą, żeby nie rzucał się w oczy. W domu nie było nikogo, więc postanowiła się zdrzemnąć, a obok miała przygotowane żelazko. Kiedy matka wejdzie, wtedy ŁUUP! Załatwi się szanowną panią.
Wtedy przytrafił się sen. Gdzie tam, nawet nie spała, kiedy się zaczął. To było tak, jakby Lestat ucichł, a sen otworzył paszczę i TRZASK!
Była na zalanej słońcem polanie na stoku góry. I były tam też te dwie bliźniaczki, piękne kobiety o długich, wijących się rudych włosach. Klęczały jak anieli w kościele, ze złożonymi rękami. Wkoło masa ludzi w długich szatach, wyglądających jak postaci z Biblii. Rozlegała się muzyka, łomot, od którego ciarki chodziły po plecach, a także zawodzenie rogu, jak na jakimś pogrzebie. A najgorsze było to, że na kamiennym ołtarzu leżało martwe ciało, spalony trup kobiety. Rany, to wyglądało tak, jakby ją smażono! A na talerzach leżały obrosłe tłuszczem świecące serce i mózg. Yhm, jasna sprawa, to było serce i mózg.
Mała Jenks obudziła się wystraszona. Do diabła z tym. Matka stała w drzwiach. Mała Jenks zerwała się i tak długo waliła ją żelazkiem, aż matka przestała się ruszać. I powinna być martwa, ale wciąż nie była i wtedy wydarzył się tamten zwariowany moment.
Matka leżała na podłodze, na pół martwa, tak samo jak później tato. A Mała Jenks siedziała na fotelu z nogą przerzuconą przez jego poręcz, oparta na łokciu i kręciła sobie obwarzanki z warkoczyka; trochę myślała o bliźniaczkach ze snu, o nieboszczce i o flakach na talerzach — co to miało być? Ale przede wszystkim czekała. Umieraj, ty durna suko, umieraj, już, więcej ci nie przyłożę!
Nawet teraz Mała Jenks nie była pewna, co się dalej stało. Jakby myśli matki urosły, stały się szersze, większe. Może matka uniosła się pod sufit, jakoś tak jak przytrafiło się Małej Jenks, kiedy mało nie umarła, zanim Ogier ją uratował. Ale jakakolwiek by była przyczyna tego wszystkiego, te myśli były, no… niesamowite. Po prostu niesamowite. Jakby matka wiedziała o wszystkim. O tym, co to jest dobro i zło, i o tym, jak ważne jest kochać, naprawdę kochać, i o tym, że to jest o wiele ważniejsze niż wszystkie zasady o niepaleniu, niepiciu i modleniu się do Jezusa. To nie było księże ględzenie. To było po prostu odlotowe.
Matka, leżąc tam, myślała o tym, że brak miłości u jej córki, Małej Jenks, jest tak okropny jak jakiś zły gen, przez który Mała Jenks stała się ślepa i kaleka. Ale to się wcale nie liczyło. Wszystko jeszcze się zmieni. Mała Jenks wyrośnie z tego i wtedy wszystko będzie lepiej pojmować. Co to, do diabła, miało znaczyć? Że niby wszystko wokół nas jest częścią jednej wielkiej całości — nitki w wykładzinie, liście za oknem, woda kapiąca w zlewie, chmury nad jeziorem, nagie drzewa, i to naprawdę nie jest tak brzydkie, jak Mała Jenks sobie myśli. Nie, to nagle zrobiło się takie piękne, że prawie nie dało się tego opisać. I matka zawsze o tym wiedziała! Widziała to w ten deseń! Matka przebaczyła jej wszystko. Biedna Mała Jenks. Ona nie wiedziała. Nie wiedziała o zielonej trawie. Ani o muszelkach świecących w blasku lampy.
Potem matka umarła. Dzięki Bogu! A Mała Jenks się poryczała. Następnie wyniosła ciało z przyczepy i zakopała z tyłu, naprawdę głęboko, rozkoszując się tym, jak to dobrze być jednym z umarlaków i mieć tyle siły, żeby przerzucać całe łopaty ziemi.
A potem przyszedł ojciec. To był dopiero bal! Zakopała go, kiedy jeszcze żył. Nigdy nie zapomni wyrazu jego gęby, kiedy pojawił się w drzwiach i zobaczył ją z toporem strażackim.