— No niech mnie, jak to nie Lizzie Borden.
Kim, do diabła, była Lizzie Borden?
A potem zadarł podbródek i zaczął wymachiwać pięściami w jej kierunku; taki by ł pewien siebie!
— Ty ścierko!
Rozłupała mu ten cholerny łeb na pół. Taaa, to było fantastyczne, poczuć, jak mu czacha mięknie…
— Do piachu, skurwielu!
…i tak samo fantastycznie było ciskać mu w oczy łopaty ziemi, kiedy wciąż na nią patrzył. Sparaliżowany, niezdolny do ruchu, przekonany, że znowu jest dzieckiem gdzieś na gospodarstwie w Nowym Meksyku.
Ty skurwielu — myślała Mała Jenks — zawsze wiedziałam, że masz nasrane we łbie. A teraz to czuję!
Ale czemu, u diabła, w ogóle tam pojechała? Czemu opuściła Upiorną Bandę? Gdyby ich nie zostawiła, byłaby teraz z nimi w San Francisco, z Ogierem i Davisem; razem czekaliby, aż Lestat pojawi się na scenie. Mogliby nawet wyczaić bar dla wampirów albo coś innego. Pod warunkiem, że dojechaliby na miejsce. Że nie stałoby się coś naprawdę złego.
Co więc, do diabła, robi teraz, dlaczego wraca? Może jednak powinna jechać na zachód? Zostały wszystkiego dwie noce.
Niech to, może w wieczór koncertu wynajmie pokój w motelu, żeby obejrzeć występ w telewizji. Ale wcześniej musi znaleźć w St. Louis jakichś umarlaków. Nie wydoli dalej sama.
Jak znaleźć ten Central West End? Gdzie on jest?
Bulwar wyglądał znajomo. Jechała niespiesznie, modląc się, żeby jakiś upierdliwy gliniarz nie zaczął jej deptać po piętach. Nie dałaby mu szans, zawsze była szybsza, chociaż marzyła o tym, żeby chociaż raz dorwać któregoś ze skurwieli na pustej drodze. Ale prawdę mówiąc, nie chciała być zmuszona do ucieczki z St. Louis.
Tutaj wreszcie wyglądało znajomo. Taaa, to był Central West End czy jak mu tam; skręciła na prawo w starą ulicę, między te wielkie liściaste drzewa rzucające chłód. To wszystko przywiodło na myśl matkę, zieloną trawę, chmury. W jej gardle uwiązł cichy szloch.
Gdyby tylko nie była tak cholernie samotna! Ale wtedy zobaczyła bramy, taaa, to była tamta ulica. Ogier mówił jej, że umarlaki nigdy o niczym nie zapominają. Że jej głowa będzie jak mały komputerek. Może to prawda. To były wrota całą gębą, wielkie żelazne wrota, otwarte szeroko i obrośnięte ciemnozielonym bluszczem. Pewnie nigdy nie zamykali tego „miejsca nie dla wszystkich”.
Przykręciła gaz, aż silnik zwolnił obroty do leniwego łomotu, a potem go wyłączyła. Robił zbyt dużo hałasu w tej mrocznej dolinie rezydencji i ktoś mógłby wezwać gliny. Musiała zejść z motoru, żeby prowadzić maszynę. Nie przeszkadzało jej to. Super się brnęło przez ten gruby kożuch zwiędłych liści. Cała ta cicha ulica była super.
O kurcze, gdybym była wielkomiejskim wampirem, też bym tu mieszkała — rozmarzyła się, a po chwili, w głębi ulicy ujrzała dom sabatowy, rozpoznała ściany z cegły i białe mauretańskie łuki. Serce zaczęło walić jej jak szalone!
Był spalony!
Początkowo nie chciała w to uwierzyć! A potem przekonała się, że to naprawdę fakt — wielkie jęzory czerni na cegłach, okna wybite, nigdzie ani jednej szyby. Jezu Chryste! Mało nie zwariowała. Podprowadziła motor bliżej, zagryzając wargę tak mocno, że czuła smak krwi. Ale widok. Do diabła, czyja to robota?! Okruszki szkła na całym trawniku i nawet na drzewach; cała posesja migotała tak, że na jej widok ludziom pewnie zaczęłoby się mienić w oczach. Wyglądało to jak gwiazdkowa dekoracja, tyle że cuchnęło zwęglonym drewnem. Trudno było tego nie poczuć.
Już miała się rozryczeć! Już miała się rozwrzeszczeć! Jednak coś usłyszała. Nie prawdziwy dźwięk, ale odgłos, na który wyczulił ją Ogier. Tam był umarlak!
Nie mogła uwierzyć w swój fart i miała gdzieś, co może się wydarzyć. Musiała tam wejść. Yhm — czuła, że ktoś tam jest. Cichusi jak myszka. Podeszła troszkę bliżej, liście piekielnie głośno zaszeleściły jej pod stopami. Było ciemno, ale ktoś się tam ruszał, nadchodził. Gdy tak stała z łomocącym sercem, wylękniona i oszalała z pragnienia, by znaleźć się w środku, ten ktoś wyszedł na werandę; umarlak patrzył prosto na nią.
— Chwała niech będzie Panu — szepnęła. Nie był to wcale jakiś palant w garniturku. Nie, to był młody chłopak; kiedy go ukatrupili, był starszy nie więcej niż dwa lata od niej. Wyglądał naprawdę super. No bo po pierwsze miał srebrne włosy, autentyczne króciutkie siwe włosy, a to zawsze jest super u młodego gościa. I poza tym był szczupły, wysoki, swobodnie ponad metr osiemdziesiąt, i miał naprawdę elegancki akcent, tak się jej przynajmniej wydawało. Jego skóra była tak biała, że wydawała się jak z lodu; miał na sobie ciemnobrązowy cienki golf, przebojowo skrojoną kurtkę z brązowej skóry i skórzane spodnie, zupełnie nie w motocyklowym stylu. To był prawdziwy gościu, bardziej ładniutki niż wszystkie umarlaki w Upiornej Bandzie razem wzięte.
— Do środka! — zasyczał. — Szybko!
Wbiegła po stopniach, jakby miała skrzydła u ramion. W powietrzu nadal unosiły się płatki popiołu, gryzło ją w gardle, piekło w oczach. Przez w połowie zwaloną werandę ostrożnie przeszła do holu. Niektóre stopnie się zachowały, ale dach był całkiem rozpruty, a żyrandol zniszczony i pokryty sadzą. Było tam naprawdę tak strasznie jak w nawiedzonym domu.
Umarlak chodził w salonie, a właściwie jego resztkach, kopał i grzebał w spalonych szczątkach i meblach, wściekły jak nic.
— Mała Jenks, zgadza się? — spytał, posyłając jej dziki, nieszczery uśmiech odsłaniający perłowe zęby i małe kły. Szare oczy zamigotały. — I zgubiłaś się, prawda?
No dobra, następny gość czytający w myślach jak Davis. I do tego mówiący z obcym akcentem.
— No i co z tego? — powiedziała. Ku swojemu prawdziwemu zdumieniu wychwyciła jego imię, jakby to była piłka rzucona w jej kierunku: Laurent. To ci dopiero było imię z klasą, jakby francuskie.
— Nie ruszaj się, Mała Jenks — rozkazał. Ten akcent pewnie też był francuski. — W tym domu było nas trzech i dwóch się spaliło. Policja nie zdoła odszukać szczątków, ale ty je rozpoznasz, jak na nie nastąpisz, i nie będziesz tym zachwycona.
O rany! Mówił prawdę, bo jeden z tamtych był właśnie niedaleko, żadnego zalewania, w głębi holu; wydawało się, że tam leży tylko na wpół spalony garnitur tworzący niewyraźny zarys sylwetki. Jasna sprawa, czuła węchem, że w ciuchach, z których zostały tylko rękawy i nogawki, paradował kiedyś umarlak. W środku tego tam wszystkiego była szarawa, skotłowana bryja, raczej gęsty tłuszcz i prochy niż popioły. Śmieszna sprawa, mankiet koszuli wciąż sterczał z rękawa marynarki. Tamten gość miał chyba garnitur z kamizelką.
Zbierało się jej na wymioty. Czy jak jesteś umarła, to możesz się porzygać? Chciała się stamtąd wydostać. Co będzie, jeśli ktoś, kto to zrobił, wróci? Ładna mi nieśmiertelność!
— Nie ruszaj się — powiedział umarlak. — Wyjdziemy stąd, najszybciej jak się da.
— Wolałabym już! — krzyknęła. Niech to cholera weźmie, dostała dreszczy. To pewnie były te, jak to mówili… zimne poty!
Tamten znalazł blaszane pudełko i wyjmował z niego całą nie spaloną forsę.
— Hej, facet, zmywam się — powiedziała. Czuła coś w tym miejscu i nie miało to żadnego związku z tłustym śladem na podłodze. Myślała o spalonych domach sabatowych w Dallas i Oklahomie i o okolicznościach, w jakich Upiorna Banda znikła jej z oczu. Tamten zajarzył to wszystko, była pewna. Twarz mu złagodniała, znów zrobił się ładniutki. Odrzucił pudełko i podszedł do niej tak szybko, że wystraszyła się jeszcze bardziej.