Była prawie bezchmurna noc, w rozrzedzonym powietrzu Himalajów błyszczały roje drobin gwiezdnych, a w oddali — tak daleko, że nie mogła ocenić odległości — górował masywny, pofałdowany stok Everestu, cudowny widok nad gęstym białym wieńcem kłębiastej chmury. Za każdym razem, gdy na niego spoglądała, zapierało jej dech, nie tylko z powodu jego piękna, ale także dlatego, że wydawał się pełen znaczenia, chociaż tak naprawdę nie krył żadnego znaczenia.
Czcić górę? Tak, to można było czynić bezkarnie, jako że góra nigdy nie udzielała odpowiedzi. Zawodzący wiatr, który przenikał idącą, był głosem niczego i nikogo. A przypadkowy i obojętny majestat przyrody przywodził ją do płaczu, podobnie jak widok pielgrzymów poniżej, cienkie pasmo mrówek, wijące się w górę niewiarygodnie wąskiej drożyny. Niewysłowienie smutne ich złudzenie. Niemniej jednak ona też podążała w kierunku tej samej ukrytej świątyni, w kierunku tego samego godnego pogardy, oszukańczego boga.
Cierpiała zimno. Szron pokrył jej oblicze i powieki, przylgnął kryształkami do rzęs. Każdy krok w przeszywającym wietrze był wyczerpujący nawet dla niej. Tak naprawdę jednak nie to stanowiło źródło bólu i cierpienia; była na to za stara. Cierpienie miało swoje podłoże w jej umyśle. Wyrastało także ze straszliwego oporu sił natury, z konieczności długiego oglądania wyłącznie przeraźliwie białego, oślepiającego śniegu.
To nie miało znaczenia. Kilka nocy wcześniej na zatłoczonych, cuchnących ulicach starego Delhi przeszło ją głębokie alarmujące drżenie i od tej pory powtarzało się co kilka godzin, jakby ziemia wzdrygała się aż do trzewi.
Chwilami była pewna, że Matka i Ojciec budzą się ze snu. Gdzieś daleko, w krypcie, w której umieścił ich jej ukochany Mariusz, poruszyli się wreszcie Ci Których Należy Mieć w Opiece. Nic mniejszej miary niż owo zmartwychwstanie nie mogło przekazać tak potężnego, chociaż niejednoznacznego sygnału — po sześciu tysiącach lat, przerażającego znieruchomienia Akasza i Enkil powstają z podwójnego tronu.
Ale to była igraszka umysłu, nieprawdaż? Równie dobrze można by błagać górę, aby przemówiła. Gdyż dla niej nie była to jedynie legenda o starożytnych przodkach wszystkich krwiopijców. Inaczej niż wielu jej pobratymców, widziała ich na własne oczy. U drzwi ich sanktuarium zyskała nieśmiertelność; przepełzła na kolanach i dotknęła Matki; przebiła gładką, świetlistą powłokę, niegdyś będącą ludzką skórą, i podstawiła usta pod tryskający strumień Jej krwi. Cóż to był za cud: żywa krew lejąca się z ciała pozbawionego życia, a potem cudowne zasklepienie się ran.
Ale w tamtych prawiekach potężnej wiary dzieliła przekonanie Mariusza, że Matka i Ojciec jedynie zapadli w senne odrętwienie, że przyjdzie taki czas, gdy się ockną i po raz kolejny przemówią do swych dzieci.
Razem z Mariuszem śpiewali im hymny w blasku świec; paliła im kadzidła i kładła przed nimi kwiaty; przysięgła nigdy nie ujawnić lokalizacji sanktuarium, aby inni krwiopijcy nie zniszczyli Mariusza, nie wykradli jego podopiecznych i nie posilili się żarłocznie pierwotną, najpotężniejszą krwią.
Było to jednak dawno temu, kiedy świat był podzielony między plemiona i cesarstwa, a herosi i imperatorzy w ciągu jednego dnia stawali się bogami. W owym czasie polubiła eleganckie filozoficzne idee.
Teraz wiedziała, co to znaczy żyć wiecznie. Tyle że nikt żywy nie zdołałby tego zrozumieć.
Niebezpieczeństwo! Znów przez chwilę poczuła w sobie ten żrący prąd. Potem na mgnienie oka otworzył się przed nią widok zielonego, dyszącego wilgocią miejsca, miękkiej gleby i tłumionego rozrostu. Znikł prawie natychmiast.
Zamarła, oślepiona odbitym od śniegu księżycowym blaskiem, i podniosła oczy ku gwiazdom mrugającym zza cienkiego welonu lotnej chmury. Nasłuchiwała innych nieśmiertelnych głosów, ale nie usłyszała żadnego czytelnego i znaczącego przekazu — jedynie niewyraźne pulsowanie ze świątyni, do której zmierzała, i daleko z tyłu unoszącą się z mrocznych, zatłoczonych nor brudnego miasta muzykę tego umarłego, szalonego krwiopijcy, gwiazdy rockowej, Wampira Lestata.
Niech będzie przeklęty ten niecierpliwy współczesny pisklak, który poważył się spleść w jedną materię modny bełkot i strzępy starych prawd. Już widziała nie kończące się zastępy młodzików, którzy wspinali się na szczyt i lecieli w przepaść.
Niemniej ta zuchwałość intrygowała ją, a nawet szokowała. Czy to możliwe, że alarm, który usłyszała, był w jakiś sposób związany z jego błagalnymi, ochrypłymi zawodzeniami?
Jak śmiał wymówić starożytne imiona w tym realnym, śmiertelnym świecie? To niemożliwe, to obelga dla rozumu, że takie stworzenie nie zostało natychmiast starte z powierzchni ziemi. Jednakże ten pławiący się w nieprawdopodobnym rozgłosie potwór odsłonił tajemnice, o których mógł się dowiedzieć tylko od samego Mariusza. Gdzież jest Mariusz, który przez dwa tysiące lat przenosił Tych Których Należy Mieć w Opiece z jednego tajnego sanktuarium do drugiego? Serce jej pęknie, jeśli pozwoli sobie na myśli o Mariuszu, o kłótniach, które rozdzieliły ich dawno temu.
Głos Lestata ucichł, pochłonięty przez inne słabe głosy niesione na falach elektryczności, przez wibracje unoszące się z miast i wiosek oraz niezliczone głosy śmiertelnych dusz. I jak to się często zdarzało, jej niebywały słuch nie potrafił wyodrębnić żadnego wyraźnego komunikatu. Zalew dźwięków był tak koszmarnie bezkształtny, że zamknęła się przed nim. Znowu słyszała tylko wiatr. Ach, czymże muszą być kolektywne głosy ziemi dla Matki i Ojca, których moce rosły w nieunikniony sposób od brzasku historii? Czy mieli podobną jak ona zdolność do stawiania tamy owej powodzi, czy od czasu do czasu wybierali głosy, które mogli słyszeć? Niewykluczone, że pod tym względem byli równie pasywni jak pod każdym innym, i że to właśnie ten niepowstrzymany zgiełk był przyczyną tego odrętwienia, owego bezwładu umysłu w obliczu nie kończących się krzyków, śmiertelnych bądź nieśmiertelnych z całego świata.
Spojrzała na wielki poszarpany wierzchołek przed sobą. Dalej, dalej! Szczelnie okryła twarz i ruszyła w drogę.
Gdy szlak zaprowadził ją na mały wzgórek, ujrzała wreszcie cel swojej wędrówki. Po drugiej stronie ogromnego lodowca, na wysokim skalnym filarze wznosiła się świątynia, kamienna budowla tak biała, że prawie niedostrzegalna, z dzwonnicą niknącą w wirującym śniegu, który właśnie zaczął padać.
Ile czasu potrzebuje, by tam dotrzeć, nawet jeśli podąży najszybciej jak potrafi? Widziała, co musi zrobić, jednak lęk paraliżował jej duszę. Musi unieść ramiona, sprzeciwić się prawom natury oraz swojemu rozumowi i wznieść nad kotlinę oddzielającą ją od świątyni, by łagodnie opaść na ziemię dopiero po drugiej stronie zamarzniętego wąwozu. Spośród wielu mocy, które posiadała, żadna nie napawała ją takim poczuciem własnej małości, nie była tak sprzeczna z dawno utraconą kondycją pospolitej śmiertelniczki.
Tak bardzo pragnęła dotrzeć do tej świątyni. Musiała się tam dostać, więc powoli, z wyuczoną gracją uniosła ramiona. Zamknęła na chwilę oczy, nakazując sobie unieść się w górę, i poczuła, jak wznosi się natychmiast, jakby jej ciało było nieważkie, poddane działaniu siły nie skrępowanej przez materię, dosiadające wiatru mocą samego pragnienia.
Przez długi czas pozwalała wiatrowi, by ją omiatał, obracał, unosił bezwładną. Szybowała coraz wyżej i wyżej, całkowicie oddalając się od ziemi, wzniosła się nad chmury, spojrzała w oblicze gwiazd. Jakże ciężkie wydawało się jej odzienie; czy nie była gotowa na niewidzialność? Czy to nie następny krok? Pyłek w oku Boga — pomyślała. Ścisnęło ją w sercu. Groza tej sytuacji, całkowitego oderwania się od wszystkiego… Łzy wezbrały jej w oczach.