Jak zawsze w tych momentach, gdy wszystkie praktyczne przekonania odchodziły w niebyt, wydało się jej, że niejasny zarys własnej ludzkiej przeszłości, którego trzymała się tak kurczowo, to tylko wyśniony mit. Czy ja kiedyś żyłam, kochałam, czy moje ciało było pełne żaru? — pytała siebie w myślach. Ujrzała Mariusza, swojego stwórcę, lecz takiego jak niegdyś, młodego, nieśmiertelnego, płonącego nadprzyrodzoną tajemnicą.
— Pandoro, najdroższa moja…
— Daj mi to, błagam.
— Pandoro, pójdź ze mną prosić Matkę i Ojca o błogosławieństwo. Pójdź do świątyni.
Unoszonej bezwolnie, zrozpaczonej, groziło zapomnienie o miejscu przeznaczenia. Zdana na przypadek mogłaby wznieść się ku wstającemu słońcu. Ale znów rozległ się alarm, cichy, pulsujący sygnał: „Niebezpieczeństwo”, który przypomniał jej o celu wyprawy. Rozłożyła ramiona, nakazała sobie znów odwrócić się twarzą ku ziemi i zobaczyła w dole dziedziniec świątyni, buchający dymami i ogniem.
Tak, tam — skierowała w myślach swój lot.
Szybkość opadania była oszałamiająca, zaćmiewała ją. Ocknęła się na dziedzińcu, przez niezwykle krótką chwilę spowita bólem; potem wróciło zimno i odrętwienie.
Świst wiatru był daleko. Przez ściany świątyni przebijała się muzyka, opętańczy puls przesycony dźwiękiem tamburynów i bębnów, linie melodyczne stopione w makabryczny, natrętny łomot. A tu pluły ogniem stosy pogrzebowe, trzeszczały czerniejące trupy ciśnięte na gorejące polana. Smród był ohydny. Mimo to długo przyglądała się, jak płomienie z wolna pożerają syczące ludzkie mięso, sczerniałe kikuty, włosy nagle strzelają kometami siwego dymu. Wonie odbierały dech; oczyszczające górskie powietrze nie miało tu dostępu.
Przeniosła wzrok na odległe drewniane wierzeje do najświętszego ze świętych miejsc. Pełna goryczy znów musiała wystawić na próbę swoją moc. Tam — rozkazała w myślach. Drzwi się rozwarły i poczuła, jak unosi się przez próg; oszołomiły ją światła wielkiej izby, zaduch i ogłuszający, rytmiczny śpiew.
— Azim! Azim! Azim! — Bez wytchnienia zawodzili wierni, cisnąc się do środka rozjaśnionej świecami sali; unosili ręce, kręcąc nadgarstkami i kołysząc głowami w jednakowym rytmie. — Azim! Azim! Azim-Azim-Azim! Aaaaziiim! — Dym buchał z kadzielnic; wirował rój nieprzeliczonych postaci tupiących bosymi stopami. W ciemnych gładkich twarzach poruszały się tylko wargi, powtarzające uwielbiane imię; ich zamknięte oczy nie widziały, nie patrzyły.
Znalazła się w ludzkim gąszczu; mężczyźni i kobiety, jedni w łachmanach, inni we wspaniałych kolorowych jedwabiach i pobrzękujący złotą biżuterią, wszyscy powtarzali inwokację z przerażającą monotonią. Wciągnęła w nozdrza wonie gorączki, głodu, trupów zdeptanych w ścisku, nie dostrzeżonych w szaleństwie i gorączce. Przylgnęła do marmurowej kolumny, jakby spragniona zakotwiczenia w wirze ruchu i hałasu.
Wtedy pośrodku tego tłumu dostrzegła Azima. Jego ciemna skóra w odcieniu brązu była wilgotna i połyskiwała w świetle knotów, głowę miał owiniętą czarnym jedwabnym turbanem, długie haftowane szaty mieniły się plamami krwi śmiertelnych i nieśmiertelnych, a czarne, wielkie oczy otaczały obwódki z antymonowego proszku. Tańczył rozkołysany do wtóru bębnów, wyciągając i cofając pięści, jakby bił w niewidzialny mur. Stopy w pantoflach wybijały na marmurze szaleńczy rytm. Z kącików ust sączyła się krew. Jego twarz miała wyraz bezmyślnego zapamiętania.
A jednak wiedział, że przybyła. Pochłonięty tańcem spojrzał prosto na nią i umajone krwią wargi wygięły się w uśmiechu.
Pandoro, moja piękna, nieśmiertelna Pandoro… — Słyszała, jak pozdrawiają w myślach.
Rozpasany, bez reszty pogrążony w uczcie, którą wyprawiał, tłusty i zgrzany, znacznie odbiegał od wizerunku znanych nieśmiertelnych. Odrzucił w tył głowę, odwrócił się i wydał przeraźliwy krzyk. Jego akolici zbliżyli się, tnąc go po wyciągniętych nadgarstkach ofiarnymi nożami.
Wierni rzucili się tłumnie, chwytając w wyciągnięte usta świętą krew bluzgającą z żył. Śpiew się wzmógł, głusząc zdławione wrzaski najbliższych Azimowi. Nagle czciciele unieśli na ramionach jego sztywno wyprostowane ciało; noski złotych pantofli zadarły się ku wysokiemu mozaikowemu sklepieniu, noże nacięły łydki i powtórnie nadgarstki, na których zamknęły się już rany.
Oszalały tłum zdawał się pęcznieć, ogarnięty rosnącą gorączką, cuchnące ciała uderzały o stojącą pod filarem, obojętne na zimno i twardość wiekowych członków pod bezkształtną wełnianą opończą. Ani drgnęła, dając się otoczyć, wchłonąć. Złożony na posadzce Azim krwawił i jęczał, lecz rany już się zasklepiały. Przywołał ją gestem. Odmówiła milcząco.
Na jej oczach porwał pierwszą z brzegu ofiarę, młodą kobietę o wymalowanych oczach, przystrojoną w długie złote nausznice; rozorał jej szczupłą szyję.
Z szeroko wytrzeszczonymi oczami, jakby własna moc napawała go grozą, wyssał krew jednym wielkim haustem, po czym odrzucił bezwładną plątaninę kończyn na kamienną posadzkę, a wierni zbili się wokół, wyciągając prosząco ręce do swego chwiejącego się na nogach boga.
Odwróciła się plecami do tego widowiska; wyszła na dziedziniec, wdychała chłodne powietrze, omijając z daleka żar stosów. Cuchnęło moczem i padliną. Stała pod ścianą i zadarłszy głowę, myślała o górze, obojętna na akolitów Azima, wlokących świeże trupy i ciskających je w płomienie.
Myślała też o pielgrzymach zmierzających do świątyni, o długim, ospałym łańcuchu wlokącym się dniem i nocą przez niezamieszkałe góry do tej bezimiennej miejscowości. Ilu zmarło, nie dotarłszy do urwiska? Ilu zmarło pod bramą, czekając na wpuszczenie do środka?
Wszystko to napawało ją wstrętem, a zarazem było pozbawione znaczenia. Ten koszmar trwał wiele wieków. Czekała. Wreszcie Azim ją zawołał.
Odwróciła się i ponownie przekroczyła próg, potem następny i znalazła się w niewielkiej, wybornie wymalowanej komnatce, gdzie czekał na nią w milczeniu na czerwonym kobiercu, w rubinowej opasce, otoczony skarbami, darami ze złota i srebra, leżącymi bez ładu i składu; muzyka w głównej sali cichła, jakby ociężała i zalękniona.
— Najdroższa — rzekł. Wziął w dłonie jej głowę i ucałował. Strumień ogrzanej krwi przepłynął z jego ust i przez krótką, pełną radosnego uniesienia chwilę jej zmysły wypełniły pieśni i tańce wiernych, rozpalone krzyki, zalew ciepłej adoracji śmiertelnych, poddania. Miłości.
Tak, miłości. Na mgnienie oka ujrzała Mariusza. Uniosła powieki. Przez chwilę widziała ściany z wymalowanymi pawiami, lilie, stosy migotliwego złota. Później pole jej widzenia bez reszty wypełnił Azim.
Był niezmienny jak jego poddani, niezmienny jak wioski, z których przybywali, brnąc przez śniegi i pustkowia, by napotkać ten straszliwy, bezsensowny koniec. Już niemal tysiąc lat temu rozpoczął rządy w tej świątyni, z której żaden wierny nie uszedł z życiem. Jego sprężysta złota skóra, odżywiana nie kończącą się rzeką krwi ofiarnej, tylko nieznacznie zbladła na przestrzeni wieków, podczas gdy jej ciało już dawno utraciło ludzki rumieniec. Tylko oczy i być może kasztanowe włosy świadczyły o tym, że nie rozstała się z życiem. Zachowała urodę, o tak, była tego świadoma, lecz on dysponował przemożnym wigorem. Zło. Nieodparte dla swoich wielbicieli, spowite w legendę, rządziło nie krępowane przeszłością ani przyszłością, wymykając się jej rozumieniu tak teraz, jak i zawsze.