— Bogini Pandora! — wykrzyknął, odrzucając głowę do tyłu.
Wrzaski zagłuszały szybki łomot bębnów. Głaskały ją niezliczone ludzkie dłonie.
— Pandora! Pandora! Pandora! — Rytmiczne zawodzenie mieszało się z okrzykami: — Azim! Azim!
Przed nią tańczył młody ciemnoskóry mężczyzna; jego biała jedwabna koszula przykleiła się do brązowego spoconego torsu. W czarnych oczach jarzyło się wyzwanie: — Jestem twoją ofiarą! Bogini! — Nagle w migoczącym świetle i ogłuszającym hałasie przestała widzieć cokolwiek poza jego oczami, jego twarzą. Wzięła go w objęcia, miażdżąc w pośpiechu żebra i zatapiając zęby głęboko w jego szyi. Ożyła! Strumień napływającej krwi dosięgnął serca, wypełnił komory, a potem wlał żar we wszystkie lodowate kończyny. Żadne wspomnienie nie mogło się równać z tym wspaniałym odczuciem i niewysłowioną żądzą, z nawrotem pożądania! Śmierć wstrząsnęła nią, pozbawiła tchu w piersiach, czuła, jak sięga jej mózgu. Oślepiona Pandora jęczała. Wtem sparaliżowała ją ostrość widzenia. Marmurowe kolumny żyły i oddychały. Wypuściła ciało i objęła innego młodego mężczyznę, prawie zagłodzonego, półnagiego, którego bezsiła doprowadziła ją niemal do szaleństwa.
Pijąc, złamała mu wiotki kark; słyszała ogromnienie serca, czuła, jak krew wypełnia nawet naskórek. Zanim przymknęła oczy, dostrzegła ożywający koloryt dłoni, tak, ludzkich dłoni. Tym razem śmierć była wolniejsza, a życie bardziej oporne; uległo jednak wśród nagle gasnącego światła i ulewy dźwięków. Ożyła.
— Pandora! Pandora! Pandora!
Boże, czy nie ma sprawiedliwości, czy nie ma końca?
Chwiała się na nogach, tańczyły przed nią śmiertelnie blade ludzkie twarze. Krew wrzała, szukając każdej tkanki, każdej komórki. Z tłumu wyrzucono trzecią ofiarę, objęły ją szczupłe młode członki, czuła tak miękkie włosy, puch na ramionach, kruche kości, jakże lekkie, jakby to ona była realną istotą, a przed sobą miała twór wyobraźni.
Zerwała głowę z karku, spojrzała na białe kości złamanego kręgosłupa i połknęła natychmiast śmierć wraz z krwią tryskającą z rozdartej arterii. Zapragnęła jednak serca, bijącego serca, chciała je zobaczyć, posmakować. Przerzuciła ciało przez ramię, a gdy rozległ się trzask kości, rozerwała klatkę piersiową, wyszarpując serce z gorącego, krwawiącego zagłębienia.
Nie było jeszcze martwe, nie całkiem. Wzięła je w dłonie, śliskie, błyszczące jak winogrona po deszczu. Wierni cisnęli się do niej, gdy uniosła je ponad głowę, lekko ściskając, i żywy moszcz spłynął po palcach w otwarte usta. Tak, na wieki wieków, amen.
— Bogini! Bogini!
Azim przypatrywał się jej uśmiechnięty. Nie odpowiedziała mu spojrzeniem. Wpatrywała się w skurczone serce, z którego sączyły się ostatnie krople krwi. Miazga. Rzuciła je na podłogę. Dłonie posmarowane krwią gorzały jak żywe. Czuła w twarzy ciepłe mrowienie. Nasunęła się nieprzyjazna fala wspomnień, fala niepojętych wizji. Odepchnęła ją. Tym razem nie da się zniewolić.
Sięgnęła po czarną opończę. Poczuła, jak otula ją ciepły materiał, pomocne ludzkie dłonie nałożyły jej wełniane okrycie na włosy i dolną część twarzy. Ignorując podniecony tłum skandujący jej imię, odwróciła się i wyszła, odrzucając na boki wiernych, którzy przypadkowo znaleźli się na jej drodze.
Jak rozkoszny był chłód dziedzińca. Lekko odchyliła głowę, wdychając bezdomny wiatr, który wdarł się do zamkniętej przestrzeni, rozkładając wachlarze gorzkich dymów ze stosów pogrzebnych, zanim poniósł je w dal. Światło księżyca było czyste i kładło się pięknie na pokrytych śniegiem wierzchołkach.
Stała wsłuchana w krew w swym wnętrzu i zdumiewała się, szalona i zarazem zrozpaczona, że życiodajny płyn wciąż jeszcze potrafi ją odświeżyć i wzmocnić. Przybita, ogarnięta żałością patrzyła na cudowne, nagie pustkowie otaczające świątynię, na pojedyncze, skłębione chmury. Ileż odwagi dodała jej krew, ile chwilowej wiary w prawość wszechświata. Oto paradoksalne owoce upiornego, niewybaczalnego czynu.
Jeśli umysł nie potrafi odnaleźć sensu, zawierz zmysłom. Żyj z takim przeświadczeniem, w zgodzie ze swoją naturą, koszmarna istoto.
Podeszła do najbliższego stosu, uważając, by nie zbrukać szat; wyciągnęła dłonie, aby ogień je oczyścił, wypalił krew i kawałki serca. Kiedy wreszcie poczuła pierwsze przelotne ukłucia bólu, przelotne oznaki zmiany, cofnęła się i spojrzała na nieskazitelnie czyste dłonie.
Teraz musi już stąd odejść. Przepełnił ją gniew, nowa uraza. Mariusz jej potrzebował. Niebezpieczeństwo! — usłyszała w myślach. Alarm znów się rozdzwonił, głośniejszy niż kiedykolwiek przedtem, gdyż krew wyostrzyła jej zdolność odbioru. Wyglądało na to, że ten alarm nie pochodził od pojedynczej istoty. Zdecydowanie był to głos pospólny, zgiełkliwy chór powszechnej wiedzy. Ogarnął ją lęk.
Kiedy łzy odgrodziły ją od świata, oczyściła umysł z wszelkich myśli. Delikatnym ruchem uniosła dłonie, same dłonie. Rozpoczęło się wznoszenie, bezdźwięczne, szybkie, być może równie niewidoczne dla śmiertelnych oczu, jak sam wiatr.
Wysoko nad świątynią przebiła się przez cienką warstwę miękkiej, kłębiącej się mgły. Zaskoczyło ją natężenie światła. Wszędzie rozświetlona biel. A poniżej kamienne blanki górskich szczytów i oślepiający lodowiec opadający ku miękkiej czerni lasów i dolin. Tu i tam zbite roje świateł, nieregularne skupiska tworzące wsie lub miasteczka. Mogłaby przyglądać się im przez wieczność, lecz rozbrykane podniebne baranki niebawem wszystko zasłoniły. Znalazła się sam na sam z gwiazdami.
Twarde, migotliwe, objęły ją jak swoją. Tak naprawdę jednak nie zgłaszały prawa własności do niczego i nikogo. Ogarnęła ją groza, pogłębiający się smutek, który po pewnym czasie upodobnił się do radości. Żegnajcie, wszelkie zmagania. Żegnajcie, wszelkie rozpacze.
Ogarniając wzrokiem wspaniałe zaspy konstelacji, zwolniła opadanie i wyciągnęła obie dłonie ku zachodowi.
Wyprzedzała wschód słońca o dziewięć godzin. Uchodząc przed nim, rozpoczęła podróż wespół z nocą ku drugiej stronie świata.
Rozdział czwarty
Opowieść o Danielu, ulubieńcu diabła lub też chłopaku z „Wywiadu z wampirem”
Był wysokim szczupłym młodzieńcem, szatynem o fiołkowych oczach. Miał na sobie brudną bawełnianą bluzę i dżinsy, więc marzł w lodowatym wietrze ciskającym się po Michigan Avenue o piątej po południu. Nazywał się Daniel Molloy. Miał trzydzieści dwa lata, chociaż z racji młodzieńczego oblicza wyglądał raczej na wiecznego studenta niż na mężczyznę. Idąc, mruczał do siebie:
— Armandzie, potrzebuję cię. Armandzie, koncert jest jutro wieczorem. Stanie się coś strasznego, coś strasznego…
Był głodny. Od półtorej doby nic nie miał w ustach. Lodówka w zaplutym hoteliku zionęła pustką, a poza tym tego ranka nie dostał nawet klucza od numeru, bo zalegał z opłatą. Trudno pamiętać równocześnie o wszystkim.