Żelazne wrota nie były nawet zamknięte, a kiedy tylko przedarł się przez zarośnięty ogród, z łatwością pokonał zardzewiałą zasuwę w drzwiach frontowych.
Po wejściu mógł posłużyć się jedynie małą latarką, lecz światło księżyca prześwitywało białym blaskiem poprzez konary dębu i Daniel wyraźnie widział nieskończone, sięgające sufitów rzędy książek we wszystkich pokojach. Żaden człowiek nie mógł doprowadzić do takiego metodycznego obłędu. W sypialni na piętrze ukląkł w gęstym kurzu zaścielającym gnijący dywan i znalazł złoty zegarek kieszonkowy, na którym wygrawerowano jedno słowo — Lestat.
Ach, ta przenikająca dreszczem chwila, w której wahadło wspięło się do crescenda szaleństwa i poczęło ruch ku nowej namiętności — Daniel poprzysiągł sobie śledzić do krańców ziemi te blade zabójcze stwory, których istnienia objawił mu się jedynie rąbek.
Czego pragnął w tamtych pierwszych tygodniach? Czy miał nadzieję, że posiądzie cudowne tajemnice istoty życia? Niewątpliwie wiedza ta nie wskazałaby mu żadnych celów egzystencji przepełnionej już wcześniej poczuciem zawodu. Nie, pragnął oderwania od wszystkiego, co do tej pory kochał. Tęsknił za gwałtownym i zmysłowym światem Louisa.
Za złem — dopowiedział sobie w myślach. Dawne obawy prysły.
Być może przypominał badacza zagubionego w dżungli, który wycinając sobie drogę, nagle widzi mury bajecznej świątyni, płaskorzeźby obwieszone pajęczynami i pnączami; zapomina on o tym, że jeśli straci życie, nie zdoła opowiedzieć swojej historii; oto bowiem ujrzał na własne oczy prawdę.
Gdyby tylko mógł uchylić te drzwi nieco szerzej, zobaczyć pełne oblicze wspaniałości. Gdyby tylko wpuszczono go do środka! Niewykluczone, że po prostu chciał żyć wiecznie. Czy ktoś mógł go z tego powodu obwiniać?
Czuł się dobrze i bezpiecznie, samotny w starym zrujnowanym domu Lestata, gdzie dzikie róże wpełzały przez wybite okno, a na szkielecie łóżka z kolumnami gniło posłanie.
Jestem blisko nich, blisko ich ukochanej ciemności, ulubionego żarłocznego mroku — kołatało mu w głowie. Jakże uwielbiał beznadziejność tego wszystkiego, profilowane krzesła z kawałkami snycerki i strzępami aksamitu, przemykające chyłkiem gryzonie skubiące resztki dywanu.
Ten relikt, ach, ten relikt był wszystkim: połyskujący złoty zegarek z wygrawerowanym nazwiskiem nieśmiertelnego!
Po chwili otworzył wielką szafę; czarne anglezy rozsypywały się na strzępy pod jego palcami. Na cedrowych półkach stały zniszczone, pomarszczone buty.
Lestacie — zwrócił się do niego w myślach — ty tu jesteś. — Wyjął magnetofon kasetowy, postawił go na podłodze, założył pierwszą taśmę i głos Louisa zabrzmiał miękko w ciemnym pokoju. Taśmy przewijały się godzina za godziną.
Wtem, tuż przed świtem, ujrzał w korytarzu sylwetkę i wiedział, że to nie przypadkowa zjawa. Światło księżyca położyło się na chłopięcej twarzy i kasztanowych włosach. Ziemia się zakołysała, opadła ciemność. Ostatnim jego słowem było: — Armand.
Powinien był wtedy umrzeć. Czy o jego życiu zadecydował kaprys?
Ocknął się w mrocznej, wilgotnej piwnicy. Woda ściekała po ścianach. Macając w ciemnościach, odkrył zamurowane okno i zamknięte na klucz drzwi obite stalową płytą.
Jego pocieszeniem było to, że znalazł jeszcze jednego boga tajnego panteonu — Armanda, najstarszego z nieśmiertelnych opisanych przez Louisa, Armanda, mistrza domu sabatowego dziewiętnastowiecznego Teatru Wampirów w Paryżu, który wyznał Louisowi straszliwą tajemnicę: pochodzenie nieśmiertelnej rasy jest jedną wielką niewiadomą.
Trzy dni i trzy noce Daniel gnił w tym więzieniu. Może dłużej, może krócej. Trudno to ustalić z całą pewnością. Niewątpliwie był bliski śmierci, od smrodu własnego moczu zbierało mu się na wymioty, a robactwo doprowadzało go do szaleństwa. Niemniej jednak płonął w nim religijny zapał. Jak nigdy dotarł do mrocznej, pulsującej prawdy, którą odsłonił Louis. Odzyskując i tracąc świadomość, śnił o Louisie. Louis rozmawiający z nim w tamtym brudnym pokoiku w San Francisco; „zawsze były istoty naszego pokroju, zawsze”; Louis biorący go w ramiona; ciemniejące nagle zielone oczy, odsłonięte się kły.
Czwartej nocy obudził się z uczuciem, że ktoś lub coś jest w pomieszczeniu. Drzwi stały otworem. Słyszał szum wartko płynącej wody. Powoli przyzwyczaił wzrok do brudnego zielonkawego światła padającego od drzwi, aż wreszcie ujrzał trupio bladą postać stojącą pod ścianą.
Jakże nieskazitelne były czarny garnitur i wykrochmalona biała koszula — wyglądał niczym imitacja człowieka z dwudziestego wieku. Krótko przycięte kasztanowe włosy, paznokcie nawet w półmroku lśniące przygaszonym blaskiem. Jak trup składany do trumny — tak sterylny, tak nienagannie przygotowany.
Głos miał łagodny, z lekkim, nieeuropejskim akcentem; przebrzmiewała w nim ostrzejsza, a jednocześnie miększa nuta. Arabski, może grecki, ten rodzaj intonacji. Słowa padały powoli i bez śladu gniewu.
— Wychodź. Zabierz taśmy. Są obok ciebie. Znam twoją książkę. Nikt jej nie uwierzy. Pójdziesz i zabierzesz swoje rzeczy.
W takim razie nie zabijesz mnie — przekazał mu w myślach. — Ale i nie uczynisz jednym z was. — Rozpaczliwe, głupie myśli, lecz nie potrafił ich powstrzymać. Widział tę moc! Bez żadnych kłamstw, bez oszustwa. I poczuł, że płacze, tak bardzo osłabiły go strach i głód, spychając do poziomu dziecka.
— Uczynić cię jednym z nas? — Obcy akcent pogłębił się, przydając słowom rytmicznego zaśpiewu. — Czemu miałbym to zrobić? — Zwężenie brwi. — Nie uczyniłbym tego tym, których uznaję za godnych pogardy, których w swoim czasie chętnie widziałbym płonących w piekle. Czemu miałbym to zrobić takiemu niewinnemu durniowi… jak ty?
Chcę tego — błagał w myślach. — Chcę żyć wiecznie. — Usiadł, powoli dźwignął się na nogi, wytężając wzrok, by ujrzeć Armanda wyraźniej. Gdzieś dalej w korytarzu płonęła słaba żarówka. — Chcę być z Louisem i z tobą — żebrał.
Śmiech cichy, łagodny, a zarazem pogardliwy.
— Rozumiem, czemu wybrał cię na powiernika. Jesteś naiwny i piękny. Ale, wiesz, sama uroda może być wystarczającym powodem. — Milczenie. — Masz oczy niezwykłej barwy, prawie fiołkowe. I jesteś jednocześnie dziwnie buntowniczy i błagający.
Uczyń mnie nieśmiertelnym! — To był krzyk duszy. — Daj mi to.
Znów dał się słyszeć śmiech, gorzki śmiech; a potem cisza i szmer płynącej wody. Mrok panujący w ohydnej piwnicznej norze rozrzedził się, a postać stała się bardziej śmiertelna. Gładka skóra miała nawet lekką różową barwę.
— To wszystko prawda, to, co ci opowiedział. Ale nikt nigdy ci nie uwierzy. Z czasem zwariujesz od tej wiedzy. To zawsze tak się kończy. Na razie jednak nie jesteś szalony.
Nie — potwierdził, prowadząc ze swojej strony bezsłowny dialog. — To wszystko jest realne, to się dzieje naprawdę. Ty jesteś Armand i rozmawiasz ze mną. A ja nie jestem szalony.
— Tak. Uważam to za interesujące… interesujące, że znasz moje imię i żyjesz. Nikt, kto je poznał, nie żyje. — Zawahał się. — Nie chcę cię zabijać. Nie w tej chwili.
Daniel poczuł pierwsze muśnięcie lęku. Przyjrzawszy się z bliska tym stworom, wiedziało się, jakie są naprawdę. To samo było z Louisem. Tak, one nie żyły, lecz upiornie imitowały życie. A ten był połyskliwym manekinem młodego chłopca!