Выбрать главу

Taki był w istocie ten wiek; współcześni śmiertelni mieli niesłychanie praktyczne nastawienie, odrzucające każdy przejaw cudowności. Z bezprecedensową odwagą oparli swoje etyczne osiągnięcia bezpośrednio na fundamencie realizmu.

Dwieście lat temu na pewnej wyspie na Morzu Śródziemnym on i Lestat dokładnie przedyskutowali te sprawy, owo marzenie o moralnym świecie bez boga, świecie, w którym jedynym dogmatem byłaby miłość bliźniego. Świecie, do którego nie należymy — pomyślał. A teraz taki właśnie świat był bliski urzeczywistnienia. Wampir Lestat przeszedł do pop-kultury, dokąd wszystkie stare czarty powinny się wynieść i zabrać ze sobą całe to przeklęte plemię, również Tych Których Należy Mieć w Opiece, chociaż ci może nigdy się o tym nie dowiedzą.

Na myśl o symetrii tego wszystkiego nie mógł się nie uśmiechnąć. Przyłapał się na tym, że nie tylko podziwia czyny Lestata, ale jest pod ich przemożnym urokiem. Rozumiał potęgę syreniego głosu sławy.

Ależ tak, on też przeżył chwilę bezwstydnego zachwytu, widząc swoje imię nabazgrane na murze baru. Śmiał się wtedy; ale był to śmiech radosny.

Wystarczyło dać Lestatowi pole do popisu, by stworzył tak inspirującą sytuację, i proszę!… Stało się. Lestat, niesforny bulwarowy aktorzyna ancien regime’u, wyniesiony na piedestał gwiazdy w pięknej i niewinnej epoce.

Ale czy miał rację, wygłaszając pisklakom w barze swoje kazanko i twierdząc, że nikt nie potrafi zniszczyć łobuzerskiego księcia? To była czysta fikcja. Dobra reklama. Prawdę powiedziawszy, każdy z nas może być zniszczony… — pomyślał. — Jak nie tak, to inaczej. Nawet Ci Których Należy Mieć w Opiece.

Oczywiście były słabe, te nieopierzone Dzieci Ciemności, jak same siebie nazywały; a przez swoją mnogość wcale nie zyskiwały na sile. Lecz co ze starszyzną? Gdyby tylko Lestat nie wywoływał imion Maela i Pandory. Ale czy są krwiopijcy jeszcze starsi niż tamci, tacy, o których on sam nie wie? Pomyślał o ostrzeżeniu na ścianie: „Straszliwe istoty… podążają z wolna, nieustępliwie, w odpowiedzi na jego wezwanie”.

Zaskoczyło go drżenie, chłód, a przez chwilę wydawało mu się, że widzi dżunglę — zielone, cuchnące miejsce przytłoczone chorobliwym parzącym upałem. Wizja przepadła, nie wyjaśniona, jak wiele innych naprzykrzających się objawień i znaków. Dawno temu nauczył się stawiać tamę nieskończonej strudze głosów i obrazów, napierającej nań z racji jego umysłowych zdolności; a jednak czasem przebijało się coś gwałtownego i nieoczekiwanego — jak nagły krzyk.

Mniejsza z tym, dosyć się tu nasiedział. Przestał się kontrolować i był gotów interweniować w każdej sytuacji! Ta uległość wobec ciepłej fali uczucia wzbudziła w nim złość na samego siebie. Należało już wrócić do domu. Nazbyt długo bawił w oddaleniu od Tych Których Należy Mieć w Opiece.

Jakże uwielbiał widok kipiącego energią ludzkiego tłumu i niezbornej, połyskliwej parady ulicznego ruchu. Nie przeszkadzały mu nawet trujące wyziewy wielkiego miasta. Nic nie mogło przebić fetoru starożytnego Rzymu, Antiochii lub Aten — metropolii, gdzie widziane co krok zwały odpadków były pokarmem dla much, a powietrze przesycał nieodłączny smród choroby i niedostatku. Tak, tak, lubił pastelowe miasta Kalifornii. Mógłby pozostać na zawsze wśród tutejszych trzeźwo myślących i wiedzących czego chcą mieszkańców.

Jednak musiał wracać do domu. Koncert będzie już niebawem i wtedy, jeśli zechce, spotka się z Lestatem… Cóż za rozkosz nie wiedzieć dokładnie, co zdecyduje się zrobić, zupełnie jak inni, inni, którzy nawet nie wierzą w jego istnienie!

Przeciął Castro Street i szybko wszedł na szeroki krawężnik Market. Wiatr przycichł; powietrze było niemal ciepłe. Podążał rześkim krokiem; nawet pogwizdywał do siebie, tak jak to często robił Louis. Czuł się dobrze. Czuł się człowiekiem. Nagle przystanął przed sklepem ze sprzętem radiowym i telewizyjnym. Na każdym, ale to każdym ekranie widać było śpiewającego Lestata.

Roześmiał się pod nosem, widząc ten wielki show gestu i ruchu. Dźwięk był wyłączony, ukryty pod jarzącymi się pokrętłami odbiorników. Musiałby go dopiero szukać. Ale czyż oglądanie występów jasnowłosego księcia-łobuziaka w bezlitosnej ciszy nie miało w sobie pewnego uroku?

Kamera odjechała, ukazując postać Lestata grającego na skrzypcach jakby w pustce. Od czasu do czasu zamykał się wokół niego rozgwieżdżony mrok. Wtem, zupełnie nagle, otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi — wypisz, wymaluj stare sanktuarium Tych Których Należy Mieć w Opiece! A w nim Akasza i Enkil, czy też raczej aktorzy ucharakteryzowani na białoskórych Egipcjan, o długich czarnych włosach, cienkich jak jedwabna nić, przybrani w migotliwą biżuterię.

Oczywiście. Jak mógł nie przewidzieć, że Lestat doprowadzi do tego wulgarnego i prowokacyjnego ekstremum? Pochylony, wsłuchiwał się w przekaz dźwięku. Głos Lestata górował nad skrzypcami:

Akaszo! Enkilu! Tajemnic strzeżcie, Milczenia strzeżcie. To lepszy dar niż prawda.

Gdy skrzypek przymknął oczy, skupiony na swojej grze, Akasza powoli uniosła się z tronu. Na ten widok skrzypce wypadły z rąk Lestata; objęła go niczym tancerka, przyciągnęła do siebie, pochyliła się, przyciskając jego zęby do swojej szyi, aby zaczerpnął jej krwi.

Było to znacznie lepsze, niż mógł sobie wyobrazić — tak sprytnie zostało spreparowane. Teraz Enkil ocknął się ze snu, powstał i ruszył ciężkim krokiem niczym wielka mechaniczna lalka, by odzyskać swoją królową. Lestat wylądował na podłodze świątyni jak śmieć. Koniec filmiku. Akcję ratunkową Mariusza pominięto.

— Och, więc nie sądzone mi zostać gwiazdą telewizji — szepnął z lekkim uśmiechem. Podszedł do wejścia prawie ciemnego sklepu.

Oczekująca młoda kobieta wpuściła go do środka. W dłoni miała czarną kasetę wideo.

— Jest tego dwanaście — powiedziała. Piękna ciemna cera, wielkie senne oczy. Światło zaiskrzyło się na srebrnej bransoletce. Było w tym coś nęcącego. Wzięła pieniądze z wdzięcznością, nie licząc. — Pokazywano je na wielu kanałach. Udało mi się nagrać wszystkie. Skończyłam wczoraj wieczorem.

— Dobrze mi się przysłużyłaś — odparł. — Dziękuję ci. — Wyjął kolejny gruby plik.

— Nie ma sprawy — powiedziała. Nie chciała dodatkowej zapłaty.

Bierz — nakazał jej w myślach.

Odebrała je ze wzruszeniem ramion i włożyła do kieszeni.

Nie ma sprawy. Uwielbiał te zgrabne współczesne powiedzonka. Uwielbiał nagłe kołysanie soczystych piersi, gdy wzruszyła ramionami, i obrót gibkich bioder pod szorstkim dżinsem, dzięki któremu jej skóra wydawała się tym gładsza, a cała postać — delikatniejsza. Jak tchnący światłem kwiat. Kiedy znów otworzyła mu drzwi, musnął gładką koronę kasztanowych włosów. To wręcz nie do pomyślenia nakarmić się kimś, kto ci się przysłużył, kimś tak niewinnym. Nie powinien był tego robić! A jednak urękawiczone dłonie przemknęły po włosach, łagodnie unieruchomiły głowę.

— Pocałunek motyla, mój skarbie.

Zamknęła oczy; kły natychmiast przeszyły arterię, siorbał krew. Przekąska, nie więcej. Drobne smagnięcie żaru, w jednej chwili wygasającego w sercu. Cofnął zęby, pieszcząc jeszcze wargami delikatną szyję. Czuł puls. Łaknienie było prawie nie do zniesienia. Grzech i pokuta. Puścił ją. Patrząc w zamglone oczy, wygładził miękkie, sprężyste kędziory.

Nie pamiętaj — nakazał.