Выбрать главу

Lata mijały, a my słyszeliśmy, że Enkil zwołał wielką armię i wyruszył na podbój Północy i Południa, mając na celu zjednoczenie królestwa, powstrzymanie rebelii oraz zgniecenie oporu zawziętych kanibali. Skierował okręty na otwarte morza. To stara sztuczka: wyślij ich do walki z nieprzyjacielem, a przestaną kłócić się w domu.

Jaki to miało związek z nami? Nasza ziemia była krainą spokoju i piękna, bogatą w drzewa owocowe i pola dzikiej pszenicy, którą mógł ścinać każdy, kto miał kosę. W naszej krainie rosły zielone trawy i wiały chłodne wiatry. Nie było tam nic, co mogłoby wzbudzić pożądanie obcych. Tak przynajmniej sądziliśmy.

Razem z siostrą żyłyśmy w idealnym spokoju na łagodnych stokach góry Karmel, często rozmawiając w myślach z matką i ze sobą nawzajem w naszym języku; uczyłyśmy się od matki wszystkiego, co wiedziała o duchach i ludzkich sercach.

Piłyśmy nasenne napary, warzone przez matkę z roślin uprawianych na zboczach, a w transach i snach podróżowałyśmy w przeszłość i rozmawiałyśmy z naszymi przodkami — potężnymi czarownicami znanymi nam z imienia. Jednym słowem, zwabiałyśmy duchy starożytnych na ziemię, aby przekazały nam wiedzę. Podróżowałyśmy też wysoko i daleko nad naszą krainą, opuszczając swe ciała.

Mogłabym opowiadać godzinami, co widziałem w tych transach, na przykład o tym, jak kiedyś wraz z Mekare chodziłyśmy po ulicach Niniwy, oglądając niewyobrażalne cuda; ale to teraz nieważne.

Pozwólcie, że powiem tylko, co znaczyło dla nas towarzystwo duchów — łagodne, harmonijne współżycie ze wszystkimi istotami i z duchami; w tamtych bowiem chwilach miłość duchów była dla nas równie namacalna jak wedle chrześcijańskich mistyków miłość Boga lub jego świętych.

Żyłyśmy w błogostanie, siostra, ja i nasza matka. Jaskinie naszych przodków były ciepłe i suche i miałyśmy wszystko, co nam było potrzebne — delikatne szaty i biżuterię, urocze grzebienie z kości słoniowej i sandały ze skóry przynoszone nam przez ludzi w darze, gdyż nikt nie płacił nam za to, co robiłyśmy.

Każdego dnia ludzie z wioski przybywali zasięgnąć opinii, a my przekazywałyśmy ich zapytania duchom. Próbowałyśmy przewidywać przyszłość, co oczywiście duchom się udaje, gdyż w pewnych wypadkach bieg rzeczy jest nieunikniony.

Przenikałyśmy umysły mocą telepatii i udzielałyśmy najlepszych możliwych rad. Czasem przynoszono do nas opętanych. Wtedy wypędzałyśmy demona lub złego ducha, a kiedy dom był nawiedzony, szłyśmy tam i rozkazywałyśmy duchom, by się wyniosły.

Dawałyśmy nasenne napary tym, którzy się tego domagali. Wtedy zapadali w głęboki trans lub sen pełen żywych obrazów, które starałyśmy się zinterpretować lub wyjaśnić.

Do tych celów duchy tak naprawdę nie były nam potrzebne, chociaż czasem szukałyśmy ich rady w szczególnych przypadkach. Korzystałyśmy z własnej wiedzy oraz z dalekosiężnych wizji i często uzyskiwałyśmy informacje co do znaczenia różnych obrazów.

Jednak największy cud — który wymagał całej mocy sprawczej i którego tak trudno było nam dokonać — to było sprowadzanie deszczu.

Dokonywałyśmy tego na dwa sposoby — wywołując mały deszcz, zasadniczą symboliczną demonstrację naszej mocy, niosącą ludowi wielkie lekarstwo dla duszy, lub wielki deszcz, konieczny dla zasiewów, cud bardzo trudny, prawie niewykonalny.

Obydwa wymagały wielkiego nawoływania duchów, wzywania ich po imieniu i domagania się, żeby stawiły się razem, skupiły i użyły swojej mocy na nasze zawołanie. Mały deszcz często sprowadzały najlepiej nam znane duchy, szczególnie kochające mnie i Mekare, naszą matkę i jej matkę, i wszystkich naszych przodków. Zawsze można było liczyć na to, że podejmą się tego zadania z miłości.

Do sprowadzenia wielkiego deszczu była potrzebna cała chmara duchów, a ponieważ wiele z nich serdecznie nie cierpiało siebie nawzajem i współpracy, musiałyśmy się uciekać do całej masy pochlebstw. Musiałyśmy śpiewać i tańczyć do upadłego. Pracowałyśmy całymi godzinami, podczas gdy duchy stopniowo okazywały zainteresowanie, gromadziły się, rozsmakowywały się w pomyśle i wreszcie zabierały się do pracy.

Mekare i ja zdołałyśmy sprowadzić wielki deszcz tylko trzy razy. Jakże piękny był to widok: chmury gromadzące się nad doliną, a potem wielkie płachty deszczu zasłaniające cały świat. Wszyscy wybiegali na dwór, by rozkoszować się ulewą; ziemia pęczniała i otwierała się, wyrażając podziękowanie.

Mały deszcz sprowadzałyśmy często — dla innych i dla samej uciechy. Jednak to sprowadzanie wielkiego deszczu przysporzyło nam dalekosiężnej chwały. Zawsze mówiło się o nas, że jesteśmy czarownicami z góry, ale teraz zjawiali się przed nami ludzie z dalekich północnych miast, z ziem nie znanych nawet z nazwy.

Ludzie czekali w wiosce na swoją kolejkę, aby wspiąć się na górę, wypić napar i przedstawić nam swoje sny. Czekali, by wysłuchać naszej rady, a czasem jedynie spotkać się z nami. Oczywiście wieś służyła im jadłem i napitkiem, przyjmując za to dary, i wszyscy czerpali z tego zyski, tak się przynajmniej wydawało. To, co robiłyśmy, nie różniło się tak bardzo od praktyk lekarzy psychologów w tym stuleciu; analizowałyśmy senne obrazy, interpretowałyśmy je, wyszukiwałyśmy w nich jakieś prawdy z podświadomości, a cuda małego deszczu i wielkiego deszczu jedynie wzmagały wiarę innych w nasze zdolności.

Pewnego dnia, może pół roku przed śmiercią naszej matki, trafił w nasze ręce list. Posłaniec przyniósł go nam od króla i królowej Kemetu, czyli egipskiej krainy, jak nazywali ją sami Egipcjanie. Była to gliniana tabliczka, na której, zwyczajem stosowanym również w Jerychu i Niniwie, wyryto małe obrazki, pierwociny tego, co nazwano później pismem klinowym.

Oczywiście, nie umiałyśmy go odczytać, a nawet byłyśmy wystraszone, myśląc, że to może jakaś klątwa. Nie chciałyśmy wziąć go do ręki, ale trzeba było to zrobić, jeśli miałyśmy cokolwiek zrozumieć.

Posłaniec wyjaśnił, że jego władcy, Akasza i Enkil, dowiedzieli się o naszej wielkiej mocy i będą zaszczyceni, jeśli złożymy wizytę na ich dworze; wysłali imponującą eskortę, by towarzyszyła nam do Kemetu, i obiecywali, że odeślą nas do domu ze wspaniałymi darami.

Wszystkie trzy intuicyjnie nie ufałyśmy posłańcowi. Mówił prawdę o tyle, o ile był zorientowany w sprawie, ale chodziło w tym o coś więcej.

Gdy matka wzięła tabliczkę w dłonie, natychmiast coś poczuła, coś, co przeniknęło jej palce i wzbudziło w niej wielki niepokój. Początkowo nie chciała nam powiedzieć, co zobaczyła, a potem wzięła nas na bok i powiedziała, że król i królowa Kemetu są źli, rozlewają morze krwi i nie dbają o wiarę innych. Straszliwe zło spotka nas z ich ręki, wbrew temu, co mówi tabliczka.

Wtedy Mekare i ja dotknęłyśmy listu i obie też odczułyśmy zapowiedź zła. Jednak krył on też tajemnicę, coś niejasnego, splątany ze złem element odwagi i chyba dobra. Nie był to zwykły spisek mający na celu wykraść nas i naszą moc; wyczuwałyśmy autentyczną ciekawość i szacunek.

Wreszcie poprosiłyśmy o pomoc duchy, te duchy, które najbardziej kochałyśmy. Zbliżyły się i z łatwością odczytały list. Potwierdziły, że posłaniec mówił prawdę, lecz jeśli udamy się do króla i królowej Kemetu, czeka nas straszliwe niebezpieczeństwo.

„Dlaczego?” — spytałyśmy.

„Król i królowa będą zadawać wam pytania — odpowiedziały duchy — i jeśli udzielicie szczerych odpowiedzi, a tak będzie, król i królowa rozgniewają się na was i zostaniecie unicestwione”.

Oczywiście nie miałyśmy zamiaru udawać się do Egiptu. Nigdy nie opuszczałyśmy naszej góry. Jednak dowiedziałyśmy się, że nie wolno nam tego uczynić. Z całym szacunkiem rzekłyśmy posłańcowi, że nie możemy opuścić miejsca, w którym się urodziłyśmy, że żadna czarownica z naszej rodziny tego nie zrobiła, i błagamy go, by wytłumaczył to królowi i królowej.