Выбрать главу

Gdy szczątki matki spoczywały w piecu, rozmawiałyśmy z siostrą o jej sercu i mózgu. Oczywiście, miałyśmy podzielić się tymi organami i byłyśmy bardzo przejęte, której co przypadnie, nasze przekonania na ich temat były bowiem niezłomne i wierzyłyśmy, że każdy z nich jest źródłem czegoś innego.

Otóż dla wielu ludzi w owym czasie najważniejsze było serce. Na przykład wedle Egipcjan serce było siedliskiem świadomości. Nawet lud z naszej wioski myślał podobnie; ale my, czarownice, wierzyłyśmy, że to mózg jest siedliskiem ludzkiego ducha; to znaczy jest domem duchowej części każdego, bliskiej duchom obecnym w powietrzu. Przekonanie, że mózg jest ważny, miało swe źródło w tym, że z mózgiem łączą się oczy, organ wzroku. A czarownice zajmowały się właśnie widzeniem. W naszym języku mówiło się, że jesteśmy jasnowidzące, i był to odpowiednik słowa „czarownice”.

Najwięcej jednak rozmawiałyśmy o ceremonii. Wierzyłyśmy, że dusza matki odeszła i z szacunku dla niej miałyśmy zjeść tamte organy, żeby nie zgniły. Porozumienie przyszło więc łatwo. Mekare miała wziąć mózg i oczy, ja — serce.

Mekare była potężniejszą czarownicą; przyszła na świat pierwsza i to ona zawsze nadawała ton; ona bezzwłocznie zabierała głos; ona odgrywała rolę starszej siostry, jak to zwykle bywa u bliźniaczek. To jej należał się mózg i oczy, a mnie, zawsze cichszej i powolniejszej — organ kojarzony z głębokimi uczuciami i miłością — serce.

Byłyśmy zadowolone z podziału i gdy niebo o brzasku pojaśniało, zasnęłyśmy na kilka godzin, osłabione głodem i postem przygotowującym nas do stypy.

Tuż przed świtem obudziły nas duchy, które znów ściągnęły wiatr. Wyszłam z jaskini. Ogień płonął w piecu, lecz stróżujący wieśniacy posnęli. Gniewnie nakazałam duchom spokój. Jednak jeden z nich, najbardziej przeze mnie lubiany, powiedział, że obcy zbierają się w dolinie, wielu obcych, niesłychanie podziwiających naszą moc i niebezpiecznie zainteresowanych stypą.

„Ci ludzie chcą czegoś od ciebie i Mekare — rzekł duch. — Ci ludzie nie przybyli tu, by czynić dobro”.

Odparłam mu, że obcy zawsze tu przybywali; że to nic dziwnego i że duchy powinny teraz pozwolić nam zrobić to, co konieczne. Później udałam się do jednego z mężczyzn, spytałam go, czy wieś jest przygotowana na niebezpieczeństwo, i poprosiłam, żeby ludzie przynieśli ze sobą broń, kiedy zbiorą się na stypę.

To nie było dziwne żądanie. Większość ludzi nigdy nie rozstawała się z bronią. Zawodowi żołnierze nosili także miecze, a inni zatykali za pas noże.

Nie byłam zaniepokojona tym, czego dowiedziałem się od duchów; obcy przybywali do naszej wioski ze wszystkich stron świata, było więc jak najbardziej naturalne, że zjawili się przy okazji nadzwyczajnego wydarzenia — śmierci czarownicy.

Wiecie jednak, co miało się wydarzyć. Widzieliście to w snach. Widzieliście wieśniaków gromadzących się wokół polany, gdy słońce wznosiło się na szczyt nieboskłonu. Widzieliście może, jak powoli zdejmowano cegły ze stygnącego pieca; lub też tylko ciało matki, sczerniałe, pomarszczone, a mimo to uspokojone jak we śnie, spoczywające na ciepłej kamiennej płycie. Widzieliście przykrywające ją zwiędłe kwiaty, widzieliście serce, mózg i oczy w misach.

Widzieliście, jak uklękłyśmy po obu stronach ciała matki. I słyszeliście, jak muzykanci zaczęli grać.

Nie widzieliście, ale już wiecie, że nasz lud przez tysiące lat zbierał się na takie stypy. Przez tysiące lat mieszkaliśmy w tamtej dolinie i na stokach góry, gdzie rosły wysokie trawy i owoce spadały z drzew. To była nasza ziemia, nasz zwyczaj, nasza chwila.

Nasza święta chwila.

Kiedy Mekare i ja uklękłyśmy naprzeciwko siebie, odziane w najwspanialsze szaty i przystrojone nową biżuterią po matce i własnymi ozdobami, ujrzałyśmy nie ostrzeżenia duchów lub niepokój matki dotykającej tabliczki króla i królowej Kemetu. Ujrzałyśmy nasze własne życie — pełne nadziei, długie i szczęśliwe — spędzone tam, pośród naszych bliskich.

Nie pamiętam, jak długo klęczałyśmy, jak długo szykowałyśmy nasze dusze. Pamiętam, że jednocześnie uniosłyśmy misy z organami matki i muzyka zaczęła grać. Muzyka fletu i bębna zabrzmiała wokół nas; słyszałyśmy łagodne oddechy wieśniaków; słyszałyśmy śpiew ptaków.

A potem spadło na nas zło; spadło tak nagle, z tupotem stóp i przeraźliwymi wrzaskami egipskich żołnierzy, że ledwo wiedziałyśmy, co się dzieje. Rzuciłyśmy się na ciało matki, usiłując uratować świętą stypę, ale od razu odciągnięto nas i ujrzałyśmy, jak misy spadają na ziemię, a kamienna płyta się przewraca!

Usłyszałam, jak Mekare krzyczy, krzyczy, jak żaden człowiek nigdy nie krzyczał. Ja też krzyczałam, widząc ciało matki ciśnięte w popiół.

Uszy miałem pełne przekleństw; żołnierze wykrzykiwali, że zjadamy ludzi, że jesteśmy kanibalami, dzikusami i musimy iść pod miecz.

Nikt nas nie skrzywdził. Związane i bezradne patrzyłyśmy, jak nasi krewni są mordowani. Żołnierze deptali trupa matki, deptali jej serce, mózg i oczy. Rozrzucali popioły, podczas gdy inni wycinali w pień mężczyzn, kobiety i dzieci w wiosce.

Potem wśród chóralnych krzyków, straszliwego wrzasku setek umierających na stoku góry, usłyszałam głos Mekare wzywającej nasze duchy do zemsty, do ukarania żołnierzy za ich czyny.

Czymże jednak był wiatr lub deszcz dla tamtych mężczyzn? Drzewa się trzęsły, ziemia drżała, liście zawirowały w powietrzu jak poprzedniej nocy, kamienie toczyły się w dół góry, unosząc chmury kurzu. Wtedy wystąpił król Enkil i oświadczył, że to tylko stare sztuczki, a my i nasze demony nie potrafimy zrobić nic więcej.

To było aż nazbyt prawdziwe i nie słabnąca masakra ciągnęła się dalej. Siostra i ja byłyśmy gotowe umrzeć, ale nie zabito nas. Nie to było ich zamiarem i kiedy wlekli nas ze sobą, zobaczyłyśmy naszą wieś płonącą, łany dzikiej pszenicy w ogniu, nasze plemię zamienione w stos trupów i wiedziałyśmy, że zostaną tam na pastwę dzikich zwierząt, w całkowitej pogardzie i zapomnieniu.

Maharet przerwała. Złożyła dłonie w daszek, dotknęła czubkami palców czoła i zastygła tak na chwilę, zanim zaczęła znowu mówić. Jej głos był teraz nieco chrapliwy i cichszy, ale wciąż spokojny.

— Czymże jest plemię z jednej osady? Czym jest garstka ludzi lub nawet życie jednego człowieka?

Pod ziemią spoczywa tysiąc takich plemion. I nasze plemię spoczywa tak po dziś dzień.

Wszystko, co wiedzieliśmy, wszystko, co osiągnęliśmy, uległo spustoszeniu w ciągu godziny. Wyćwiczeni żołnierze wymordowali prostych pasterzy, kobiety, bezbronną młodzież. Wioski legły w ruinie, chaty zrównano z ziemią; wszystko, co mogło spłonąć — spłonęło.

Ponad górą, nad wioską leżącą u jej podnóża, czułam obecność duchów zmarłych. Tworzyły wielką poświatę, niektóre tak podniecone i zagubione z powodu zadanego im gwałtu, że lgnęły do ziemi w grozie i bólu; inne wznosiły się nad ciała, żeby już nie cierpieć.

Cóż mogły zrobić?

Przez całą drogę do Egiptu towarzyszyły naszemu pochodowi, dokuczały żołnierzom, którzy związali i nieśli w lektyce dwie łkające kobiety, przytulone mocno jedna do drugiej, przejęte grozą i żalem.

Każdej nocy, kiedy oddział rozbijał obóz, duchy posyłały wiatr, żeby rozrywał namioty i rozrzucał je na wszystkie strony. Mimo to król radził żołnierzom, by nie ulegali lękowi. Mówił, że bogowie Egiptu są silniejsi niż demony wiedźm. A ponieważ duchy w istocie osiągnęły szczyt swoich możliwości i nie działo się nic gorszego, żołnierze mu wierzyli.

Każdego wieczoru król kazał sprowadzać nas przed swoje oblicze. Mówił naszym językiem, znanym wówczas powszechnie, używanym od doliny Tygrysu i Eufratu, a także wzdłuż stoków góry Karmel.