„Jesteście wielkimi czarownicami — powiadał głosem łagodnym i irytująco szczerym. — Z tego powodu oszczędziłem wam życie, chociaż zjadacie ludzi jak wasi pobratymcy i zostałyście złapane na gorącym uczynku przeze mnie i moich ludzi. Oszczędziłem was, ponieważ chciałbym skorzystać z waszej mądrości. Będę się od was uczył, jak również moja królowa. Powiedzcie mi, co mogę uczynić, aby ulżyć waszym cierpieniom, a zrobię to. Jesteście teraz pod moją opieką, jestem waszym królem”.
Łkając, nie patrząc mu w oczy, stałyśmy przed nim bez słowa, gdy znużył się tym wszystkim, posyłał nas spać do małej ciasnej lektyki — drewnianej klatki z małymi okienkami.
Pozostawione same sobie, rozmawiałyśmy cicho w naszym języku bliźniaczek, języku gestów i skrótów, które tylko my rozumiałyśmy. Mówiłyśmy o tym, co duchy powiedziały matce, i o tym, że zachorowała po liście od króla Kemetu i nigdy nie wróciła do zdrowia. A jednak nie bałyśmy się.
Nasz smutek był zbyt wielki, abyśmy mogły się bać. Już czułyśmy się martwe. Widziałyśmy masakrę naszego ludu, widziałyśmy zbezczeszczenie ciała matki. Co gorszego mogło nas jeszcze spotkać? Byłyśmy wciąż razem, więc może rozdzielenie byłoby gorsze.
Podczas tej długiej podróży do Egiptu miałyśmy jedną małą pociechę, której nie dane nam było później zapomnieć. Khayman, królewski rządca, traktował nas ze współczuciem i uczynił wszystko, co w jego mocy, by ulżyć naszemu bólowi.
Maharet przerwała po raz kolejny i spojrzała na Khaymana, który siedział, splótłszy ręce na stole i opuściwszy oczy. Wydawał się głęboko pogrążony we wspomnieniach. Przyjął do wiadomości wdzięczność, ale chyba nie sprawiła mu ulgi. Wreszcie odwzajemnił spojrzenie Maharet. Pytania cisnęły mu się na usta, ale ich nie zadał. Przesunął wzrokiem po zebranych, odwzajemniając ich spojrzenia, ale nie odezwał się ani słowem.
— Khayman rozluźniał nam więzy, kiedy się tylko dało — kontynuowała Maharet — zezwalał nam na wieczorne spacery; przynosił mięso i napitki. Okazywał przy tym wielką dobroć, czynił bowiem to wszystko bez słowa, nie dopominając się o podziękowanie. Robił to z dobroci serca. Po prostu nie mógł patrzeć na ludzkie cierpienie.
Wydawało się nam, że podróż do Kemetu trwała dziesięć dni; może więcej, może mniej. Kiedyś w trakcie tej podróży duchy zmęczyły się swoimi sztuczkami; a my, upadłe na duchu i wyzbyte odwagi, nie wezwałyśmy ich. W końcu pogrążyłyśmy się w milczeniu i tylko czasem spoglądałyśmy w oczy jedna drugiej.
Wreszcie znalazłyśmy się w królestwie, którego wolałybyśmy nigdy nie oglądać. Doprowadzono nas przez rozpaloną pustynię do żyznego czarnego lądu opasującego rzekę Nil, do czarnej ziemi, od której pochodzi słowo Kemet. Przewieziono nas, jak i całą armię, na tratwie przez ogromną rzekę i znalazłyśmy się w rozległym mieście pełnym ceglanych budynków krytych strzechami, wielkich świątyń i pałaców wzniesionych z tych samych prostych materiałów, ale bardzo wspaniałych.
Nie było wtedy jeszcze kamiennych budowli, z których zasłynęli Egipcjanie — świątyń faraonów, stojących po dziś dzień.
Już wtedy jednak wielce upodobali sobie przepych i dążyli ku monumentalizmowi. Nie wypalane cegły, rzeczna trzcina, rogoża — wszystkie te proste materiały były używane do wznoszenia wysokich murów, następnie bielonych i malowanych w piękne wzory.
Przed pałacem, do którego zaprowadzono nas, królewskich jeńców, ujrzałyśmy wielkie kolumny z ogromnych leśnych traw. suszonych, plecionych i spajanych rzecznym mułem; a wewnątrz zamkniętego dziedzińca było jezioro, pełne lotosów i otoczone kwitnącymi drzewami.
Nigdy nie widziałyśmy ludzi tak bogatych jak Egipcjanie, obwieszonych tak piękną biżuterią, o włosach zaplecionych w tak piękne warkocze i tak pomalowanych oczach. Te oczy budziły nasz lęk. Farba czyniła bowiem spojrzenie twardym; stwarzała iluzję głębi tam, gdzie być może nie było żadnej głębi; instynktownie wzdrygałyśmy się w obliczu tej sztuczności.
Wszystko, co widziałyśmy, pogłębiało naszą rozpacz i żałość. Jakże nie cierpiałyśmy tego całego otoczenia. I chociaż nie rozumiałyśmy obcego języka tych ludzi, czułyśmy, że my też budzimy nienawiść i lęk. Nasze rude włosy przerażały ich, a to, że byłyśmy bliźniaczkami, też wywoływało strach.
Ich zwyczajem było zabijanie bliźniaków już w powijakach, a rude potomstwo bez wyjątku składano w ofierze. Uważano, że to przynosi szczęście.
Pojęłyśmy to wszystko w niespodziewanych przebłyskach zrozumienia; osadzone w więzieniu, zgnębione, oczekiwałyśmy co przyniesie nam los.
Jak poprzednio, tak i teraz naszym jedynym pocieszycielem był Khayman. To on, królewski rządca, postarał się, byśmy miały odpowiednie warunki w celi. Przynosił nam świeżą słomę na posłanie, owoce i piwo. Dostałyśmy od niego nawet grzebienie i czystą odzież. Wtedy po raz pierwszy odezwał się do nas; rzekł, iż królowa jest łagodna i dobra i że nie powinnyśmy się bać.
Wiedziałyśmy, że mówi szczerze, co do tego nie było wątpliwości; miałyśmy jednak złe przeczucia, zupełnie jak wtedy, gdy słuchałyśmy słów królewskiego posłańca. Nasz sąd dopiero się rozpoczął.
Lękałyśmy się również, że duchy nas opuściły, że nie chciały przybyć do tej krainy w naszej sprawie. Nie wzywałyśmy ich, ponieważ wzywać i nie usłyszeć odpowiedzi… no cóż, to załamałoby nas zupełnie.
Wieczorem królowa posłała po nas. Zaprowadzono nas przed oblicze dworu.
Widok Akaszy i Enkila na tronie, chociaż budził nasze obrzydzenie, nie mógł nie rzucić nas na kolana. Królowa wyglądała nie inaczej niż teraz — prosta w ramionach, o mocnych kończynach i obliczu niemal zbyt cudownym, aby zdradzało inteligencję, istota o nęcącym uroku i cichym drżącym głosie. Król objawił się nam teraz niejako żołnierz, lecz jako władca, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, w dworskim fartuszku i obwieszony biżuterią. Jego czarne oczy jaśniały szczerością jak zawsze, ale w jednej chwili zdałyśmy sobie sprawę, że to Akasza rządzi tym królestwem i zawsze nim rządziła. Język był domeną Akaszy, umiała się nim posługiwać.
Usłyszałyśmy od niej, że nasz lud został słusznie ukarany za swe potworne zwyczaje, że został potraktowany miłosiernie, kanibale bowiem wedle prawa powinni być skazani na powolną śmierć. Rzekła, iż okazano nam łaskę, gdyż jesteśmy wielkimi czarownicami i Egipcjanie będą pobierali od nas nauki; zapoznają się z tajemną mądrością, którą musimy się z nimi podzielić.
Natychmiast, jakby wcześniejsze słowa były bez znaczenia, przeszła do pytań. Kim są nasze demony? Czemu niektóre są dobre, skoro są demonami? Czy to nie bogowie? Jak sprowadzamy deszcz?
Byłyśmy zbyt wstrząśnięte jej gruboskórnością, aby odpowiedzieć. Zranione duchową brutalnością jej obejścia, znów się rozpłakałyśmy. Odwróciłyśmy się od niej i padłyśmy sobie w ramiona.
Zrozumiałyśmy wtedy jeszcze coś — coś, co w oczywisty sposób słychać było w jej sposobie mówienia. Szybkość, z jaką zasypała nas słowami, bezceremonialność, akcentowanie to takich, to innych głosek — wszystko to uświadomiło nam, że kłamie i że sama o tym nie wie.
Zajrzawszy głęboko w kłamstwo, zamknęłyśmy oczy i ujrzałyśmy prawdę, której ona sama z pewnością nie chciała poznać: wymordowała nasz lud, żeby nas do siebie sprowadzić! Wysłała swojego króla i żołnierzy na tę świętą wojnę po prostu dlatego, że odrzuciłyśmy jej zaproszenie. Pragnęła nas mieć, zdane na jej łaskę i niełaskę. Była nas ciekawa.
To właśnie ujrzała matka, kiedy wzięła do ręki tabliczkę od królewskiej pary. Być może duchy też na swój sposób to przewidziały. Dopiero teraz pojęłyśmy całą potworność tego wszystkiego.