Nie pamiętam, kiedy zasnęłyśmy. Po północy obudził mnie Khayman. Początkowo wydawało mi się, że to Amel płata jakąś sztuczkę, i obudziłam się roztrzęsiona, ale Khayman gestem zalecił mi spokój. Był w strasznym stanie. Miał na sobie prostą nocną szatę i sandały, a jego włosy były w nieładzie. Chyba wcześniej płakał. Miał czerwone oczy.
Usiadł przy mnie, mówiąc:
„Powiedz mi, czy to prawda, co mówiłaś o duchach?”
Nie wyjaśniałam mu, że to były słowa Mekare. Ludzie zawsze nas mylili albo uważali za jedną osobę. Powiedziałam mu tylko, że tak, to prawda.
Wyjaśniłam mu, że niewidzialne istoty były zawsze wśród nas; że same opowiedziały nam, iż nie wiedzą o istnieniu żadnych bogów ani bogiń. Opowiedziałam, jak przechwalały się swymi wyczynami w wielkich świątyniach Sumeru, Jerycha lub Niniwy i jak czasem oznajmiały, że to one są tym lub tamtym bogiem. My jednak zawsze wiedziałyśmy, z kim tak naprawdę mamy do czynienia i kiedy ignorowałyśmy te opowieści, rezygnowały ze swoich wygłupów.
Siedział załamany, jak człowiek okłamywany przez całe życie, który nagle dojrzał prawdę. Był głęboko poruszony, kiedy duchy ściągnęły wiatr na naszą górę i ciskały na żołnierzy fontannę liści; to zmroziło jego duszę. Taki stan jest zawsze zaczynem wiary.
Zrozumiałam wtedy, jak obciążone jest jego sumienie.
„Masakra waszego ludu to była święta wojna; żaden egoistyczny uczynek, jak mówiłaś”, powiedział.
„Och, nie — rzekłam. — To był egoistyczny i prostacki czyn, nie mogę nazwać tego inaczej”.
Powiedziałam mu o tabliczce dostarczonej przez posłańca, o tym, co powiedziały duchy, o lęku i chorobie matki, o mojej mocy, dzięki której usłyszałam, co kryje się w słowach królowej, a czego ona sama nie potrafiła zaakceptować.
Zanim skończyłam mówić, Khayman znów się załamał. Wiedział, że to, co mówię, jest prawdą. Walczył u boku króla podczas wielu kampanii przeciwko wielu ludom. To, że wojsko powinno walczyć dla zysku, nie było dla niego niczym nowym. Widział masakry i spalone miasta, widział uprowadzanych ludzi; widział żołnierzy uginających się pod ciężarem łupów. Chociaż sam nie był wojownikiem, rozumiał, dlaczego tak się dzieje.
W naszej wiosce nie było jednak żadnego wartościowego łupu; nie było to terytorium, które król mógłby zatrzymać. Tak, walczono po to, żeby nas pojmać, to było mu wiadome. Czuł obrzydzenie z powodu kłamstwa o świętej wojnie przeciwko kanibalom. Jego smutek był jeszcze większy niż klęska. Pochodził ze starej rodziny i sam jadł ciała swych przodków. Teraz musiał karać za to samo ludzi, których znał i kochał. Myśl o mumifikacji budziła w nim odrazę, ale jeszcze bardziej nienawidził towarzyszącej temu ceremonii; otchłani przesądów, w którą stoczył się jego kraj. Jakimiż bogactwami obsypywano umarłych, jakąż wagę przywiązywano do gnijących trupów; i wszystko po to, by ludzie nie mieli poczucia winy, zarzucając stare zwyczaje.
Te myśli wyczerpały go; a najbardziej dręczyła go śmierć, której był świadkiem, egzekucje, masakry. Tak jak królowa ich nie dostrzegała, tak on nie potrafił ich zapomnieć. Tracił siły jak człowiek, który wsysany w bagno, może w nim zatonąć.
Zanim wyszedł, obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. aby nas uwolniono. Nie wiedział, jak mógłby tego dokonać. Błagał mnie, bym się nie bała. Bardzo go kochałam w tamtej chwili. Miał taką samą piękną twarz jak teraz; tyle że był ciemnoskóry, szczuplejszy, a jego włosy zaplecione w warkoczyki zwisały mu do ramion. Miał w sobie coś dworskiego, był kimś, kto wydaje rozkazy i kogo ogrzewa czuła miłość władcy.
Następnego ranka królowa znów posłała po nas. Tym razem udałyśmy się do jej komnaty, gdzie oprócz niej byli tylko król i Khayman.
To pomieszczenie urządzono z jeszcze większym przepychem niż wielką salę pałacową; aż kipiała od zbytku. Stały tam: kanapa z rzeźbionymi leopardami, łoże z kapą z czystego jedwabiu, zwierciadła wypolerowane do, zdawałoby się, czarodziejskiej perfekcji. A sama królowa była jak kusicielka, obwieszona biżuterią i skropiona perfumami, ukształtowana przez naturę w stworzenie tak cudowne jak wszystkie skarby wokół. Po raz kolejny zadawała swoje pytania.
Stojąc obok siebie ze związanymi rękami, musiałyśmy ponownie wysłuchać tych samych głupstw.
Mekare znów opowiedziała królowej o duchach; wyjaśniła, że istnieją od zawsze, opowiedziała, jak wyprowadzały w pole kapłanów w różnych krainach. Opowiedziała też o tym, jak lubiły pieśni i zaklęcia Egipcjan. Była to dla nich jedynie zabawa, nic więcej.
„W takim razie to duchy są bogami, to wynika z waszych słów! — wykrzyknęła z wielkim ferworem Akasza. — Rozmawiacie z nimi? Chcę je zobaczyć! Zrób to dla mnie teraz”.
„One nie są bogami — rzekłam. — Właśnie próbujemy ci to wytłumaczyć. Nie pogardzają kanibalami, tak jak według was czynią bogowie. To było im zawsze obojętne”.
Z wielkim trudem starałam się wykazać różnicę między tym, co sobie wyobrażała, a tym, jak było naprawdę. Wyjaśniałam, że duchy nie przestrzegają żadnych przykazań, a my przewyższamy je moralnie. Wiedziałam jednak, że ona nie potrafi uchwycić sedna moich tłumaczeń.
Dostrzegłam w niej wojnę pomiędzy druhną bogini Inanny, która chciała wierzyć, że jest błogosławiona, a mroczną ponurą duszą, która w istocie nie wierzyła w nic. Dusza Akaszy była lodowatą komnatą, a religijny zapał był jej potrzebny jedynie po to, by ogrzać owo siedlisko zimna.
„Mówicie same kłamstwa! — powiedziała w końcu. — Jesteście złymi kobietami!”
Zarządziła naszą egzekucję. Powinnyśmy zostać spalone żywcem następnego dnia, razem, tak, byśmy oglądały nawzajem swoje cierpienia i śmierć. Po co w ogóle zawracała sobie nami głowę.
Król natychmiast jej przerwał, mówiąc, że widział moc duchów, podobnie jak Khayman. Co uczynią duchy, jeśli zostaniemy tak potraktowane? Czy nie lepiej puścić nas wolno?
W spojrzeniu królowej było jednak coś złego i twardego. Słowa króla nic dla niej nie znaczyły; już postradałyśmy życie. Co mogłyśmy zrobić? Było w niej tyle złości, że nie umiała tak przetworzyć usłyszanych prawd, by służyły jej pożytkowi lub rozkoszy. A przecież jej umysł był przeciętny; niezliczeni ludzie czuli i myśleli jak ona… teraz najprawdopodobniej też takich nie brakuje.
Wreszcie Mekare przejęła pałeczkę. Zrobiła coś, czego ja nie śmiałam uczynić. Wezwała duchy — wszystkie, po imieniu, ale tak szybko, że królowa nie zrozumiała ani słowa. Krzyczała, by przybyły do niej na usługi; a potem nakazała, by wyraziły niezadowolenie z tego, co spotyka dwie śmiertelne istoty — Maharet i Mekare — które podobno kochają.
To była ryzykowna zagrywka. Gdyby nic się nie stało, gdyby zgodnie z moimi obawami opuściły nas wcześniej, wtedy, cóż, wtedy musiałaby wezwać Amela, który tylko na to czekał. Zresztą był naszą jedyną szansą.
Niezwłocznie podniósł się wiatr. Hulał na dziedzińcu i gwizdał w korytarzach pałacu. Zrywał draperie, trzaskał drzwiami, tłukł delikatne naczynia. Gdy królowa poczuła, że znalazła się w kręgu duchów, ogarnęła ją zgroza. Drobne przedmioty zaczęły fruwać w powietrzu. Duchy zebrały ozdoby z toaletki i cisnęły w królową; król usiłował ją osłonić, a Khayman zesztywniał ze strachu.
Zanim osiągnęły granicę swojej mocy, Khayman zaczął błagać króla i królową o cofnięcie rozkazu egzekucji. Ugięli się niezwłocznie.
Mekare czuła, że duchy są wyczerpane, więc natychmiast z wielkim namaszczeniem nakazała im spokój. Zapadła cisza. Przerażeni niewolnicy biegali wokół, zbierając skorupy.