Выбрать главу

Chwilę później las się otworzył. Przecięli łąkę, usłaną kamieniami, biało-szarymi w księżycowym świetle. Ponad rosnącymi na wolnych skrawkach ziemi kwiatami tańczyły trzepotki, maleńkie komety. Przed nimi błyszczała góra ze szczytem w koronie z chmur.

Oczy Barbro były skierowane w stronę, w którą jechali. Zobaczyła głowę konia i, spokojnie zaskoczona, pomyślała: To przecież Sambo, którego miałam, gdy byłam dziewczynką. — Spojrzała w górę, na mężczyznę. Miał na sobie czarną tunikę i pelerynę z kapturem, zaciemniającym jego twarz. Nie mogła głośno krzyknąć, nie tutaj.

— Tim — wyszeptała.

— Tak, Barbro.

— Przecież cię pochowałam…

W jego uśmiechu była nieskończona czułość.

— Czy myślałaś, że jesteśmy tylko tym, co wraca do ziemi? Biedne, rozdarte maleństwo. Ta, która nas wezwała, jest Wszech-uzdrowicielką. Teraz odpoczywaj i śnij.

— Śnić — powiedziała i przez moment usiłowała się podnieść. Jednak daremnie. Dlaczego miałaby wierzyć w te martwe opowieści o… o atomach i energiach, z niczym, co by wypełniało obszary pustki… opowieści, których nie mogła sobie przypomnieć… wierzyć teraz, gdy Tim i koń, którego podarował jej ojciec, nieśli ją do Jimmiego? Czy ta inna rzeczywistość nie była tylko złym snem, z którego dopiero teraz po raz pierwszy się budzi?

Mężczyzna obok niej, jakby słysząc jej myśli, powiedział cicho:

— Mają taką pieśń w krainie Zewnętrznych. Pieśń Ludzi:

Świat żegluje Gnany niewidzialnym wiatrem. Wokół dziobu wiruje światło. Przebudzenie jest nocą. Jednak Mieszkańcy nie znają takiego smutku.

— Nie rozumiem — powiedziała. Skinął głową.

— Jest wiele rzeczy, które będziesz musiała zrozumieć, kochana, i nie zobaczę cię znowu, aż nauczysz się tych prawd. Jednak przez ten czas będziesz z naszym synem.

Próbowała podnieść głowę i pocałować go. Powstrzymał ją.

— Jeszcze nie teraz — powiedział. — Nie zostałaś przyjęta do ludu Królowej. Nie powinienem był po ciebie przyjeżdżać, ale ona była zbyt litościwa, by mi zabronić. Odpoczywaj, odpoczywaj.

Czas przepływał obok nich. Koń galopował wytrwale w górę, nie potykając się, nie gubiąc rytmu. W pewnej chwili w oddali zauważyła jadącą w dół grupę i pomyślała, że zdążają oni na ostatnią, rozstrzygającą bitwę przeciwko… komu…? temu, który czekał, owinięty w żelazo i smutek… Nie teraz, potem zada sobie pytanie o imię człowieka, który przywiózł ją do kraju Dawnych Prawd.

W końcu strzeliste wieże wzniosły się między gwiazdy… gwiazdy, które są małe i magiczne i których szepty kołyszą nas, gdy umrzemy. Wjechali na podwórzec, oświetlony nieruchomymi płomieniami świec, wypełniony pluskiem wody w fontannach i śpiewem ptaków. W powietrzu unosił się zapach broku i pericoupu, a także ruty i róż, bo nie wszystko, co człowiek przyniósł, było okropnością. Mieszkańcy, promieniujący pięknem, czekali, by ją powitać. Z tyłu, za ich wspaniałością, harcowały puki, nurzając się w zmierzchu, dzieci ganiały się wśród drzew, beztroska i radość mieszały się z bardziej już stateczną muzyką.

— Przyjechaliśmy… — głos Tima wydał jej się nagle, niewytłumaczalnie, skrzeczeniem. Barbro nie bardzo wiedziała, w jaki sposób zsiedli z konia. Stała przed nim i widziała, jak on chwieje się na nogach.

Strach ścisnął jej gardło.

— Dobrze się czujesz? — chwyciła jego dłonie.

Były zimne i szorstkie. Gdzie się podział Sambo? Jej oczy przeszukiwały ciemność pod kapturem. Chciała wykorzystać lepsze oświetlenie, żeby wyraźnie zobaczyć twarz mężczyzny. Jednak była ona zamazana, ciągle się zmieniała.

— Co się stało, och, co się dzieje?!

Uśmiechnął się. Czy to był ten uśmiech, który tak kochała? Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć.

— Ja… muszę teraz odejść — wyjąkał tak cicho, że ledwie go słyszała. — Nasz czas jeszcze nie nadszedł.

Wyrwał się z jej uścisku i oparł o zawiniętą w długą szatę postać, która pojawiła się przy jego boku. Ponad ich głowami wirowała mglistość.

— Nie patrz, jak odchodzę… jak wracam do ziemi — w jego głosie było błaganie. — Dla ciebie to śmierć. Aż wróci nasz czas… Spójrz, nasz syn!

Musiała odwrócić wzrok, szybko. Klękając rozłożyła szeroko ręce. Jimmy uderzył w nią jak gorąca', masywna kula armatnia. Mierzwiła mu włosy, całowała wgłębienie pod brodą, śmiała się i płakała, i paplała jak idiotka; i nie był to duch, wspomnienie, które rozpłynęło się, gdy przestała patrzeć. Jej oczy, skupione na szukaniu śladów krzywd, które go mogły spotkać — głodu, choroby, przerażenia — i żadnych nie znajdując, od czasu do czasu chwytały obrazy tego, co działo się wokół. Ogrody zniknęły. Ale to było nieważne.

— Tak tęskniłem za tobą, mamo. Zostaniesz?

— Zabiorę cię do domu, najdroższy.

— Zostań. Tu jest przyjemnie. Pokażę ci. Ale ty zostań. Przez półmrok zmierzchu przebiegł poszept. Barbro wstała. Jimmy przylgnął do jej ręki. Stali przed Królową.

Bardzo była wysoka w swych szatach utkanych ze świateł północy i w swej gwiezdnej koronie, i w girlandach niepocałujek. Jej twarz przywodziła na myśl Wenus z Milo, której zdjęcie Barbro często oglądała w krainach ludzi, była jednak bardziej świetlista i miała w sobie więcej dostojeństwa. Ogrody wokół Królowej znów zbudziły się do istnienia, wraz z nimi pałac Mieszkańców i niebosiężne wieże.

— Bądź pozdrowiona i witaj — przemówiła głosem jak pieśń — już na zawsze.

Przełamując wypełniający ją lęk Barbro powiedziała:

— Matko Księżyców, pozwól nam wrócić do domu.

— To być nie może.

— Do naszego świata, małego i ukochanego — Barbro śniła, że błaga — który zbudowaliśmy dla siebie i hołubimy dla naszych dzieci.

— Do więziennych dni, nocy pełnych gniewu, pracy, która kruszy się w palcach, do miłości obracających się w próchno lub kamień, lub chwastolot, do strat i bólu, i pewności jedynej tego, że koniec będzie tylko nicością. Nie. Również ty, która się staniesz Wędrującą, będziesz się radować, gdy sztandary Pozaświata przybędą z łopotem do ostatniego z miast i człowiek się wreszcie wypełni życiem. Teraz idź z tymi, którzy cię nauczą.

Królowa Powietrza i Mroku wzniosła ramię gestem wezwania. Zawisło w powietrzu, jednak nikt się nie zjawił.

Spoza fontann i muzyki dobiegł złowrogi warkot. Buchnęły ognie, zagrzmiały pioruny. Tłumy Jej sług pierzchły z krzykiem przed stalową groźbą, z hukiem wjeżdżającą na zbocze góry. Puki zniknęły w trzepocie przerażonych skrzydeł. Nikory rzucały swe cielska przeciw pseudożywemu najeźdźcy i przepadały, aż ich Matka krzyknęła, aby uciekały.

Barbro przewróciła Jimmiego i zakryła go swoim ciałem. Wieże chwiały się i rozpływały w dymie. Góra stała naga pod mroźnymi księżycami, okryta tylko osypiskiem kamieni, masywnymi głazami i w oddali lodowcem, w którego głębiach pulsowało błękitem światło zorzy. W skalnej ścianie ciemniało wejście do jaskini. Tam kierował się strumień uciekających, szukając schronienia w podziemiach. Niektórzy z nich byli ludźmi z urodzenia, niektórzy groteskowymi stworami, jak upiory, puki czy nikory, jednak większość stanowiły istoty małe i chude, łuskowate, długoogoniaste i długopyskie, w niczym nie przypominające ani ludzi, ani Zewnętrznych.

Przez kilka chwil — nawet gdy Jimmy zanosił się płaczem na jej piersi, być może w równym stopniu dlatego, ze czar prysł, jak i dlatego, że Jimmy się bał — Barbro było żal Królowej, stojącej samotnie ze swą nagością. Później również i ta istota uciekła i świat Barbro rozsypał się na kawałki.