— No, ale na szczęście nie poznamy tej radości — powiedział. Spojrzała wprost na niego.
— Dzięki tobie.
Zaczerwienił się aż po końce uszu.
— Jestem pewien, że z czasem ktoś inny by… Liczy się tylko to, co teraz zrobimy, a ta decyzja jest zbyt poważna, aby mogła być podjęta przez jednego człowieka czy nawet przez jedno pokolenie.
Wstała.
— Chyba że jest to decyzja osobista, Eryku — podpowiedziała, czując, jak płoną jej policzki.
Ciekawie było obserwować jego onieśmielenie.
— Miałem nadzieję, że może… spotkamy się jeszcze.
— Oczywiście!
Ayoch siedział na Kurhanie Wolunda. Zorza drżała taką jasnością, tak wielkimi płatami światła, jakby chciała ukryć blednące, znikające księżyce. Kwiaty cierniowców już opadły, zaledwie kilka płomieniło się wśród korzeni, między wyschniętym brokiem, trzeszczącym pod stopami i pachnącym jak dym z ogniska. Powietrze było ciągle ciepłe, jednak z zachodniego horyzontu zniknęła już ostatnia poświata.
— Żegnajcie, szczęśliwej wędrówki! — zawołał puk.
Pasterz Mgły i Cień Snu nie obejrzeli się. Wydawać by się mogło, że zabrakło im odwagi. Szli ciężkim krokiem, znikając już z oczu, ku obozowi ludzi, którego światła tworzyły na południu nową jaskrawą gwiazdę.
Ayoch zwlekał. Czuł, że powinien ofiarować pożegnanie tej, która niedawno dołączyła do cieni śpiących w tym kurhanie. Już pewnie nikt tu nie będzie przychodził, by się kochać lub szeptać magiczne zaklęcia. Pamięć podsuwała mu tylko jedną starą strofę, która pasowała do chwili. Wstał i cicho zaśpiewał:
Potem rozpostarł skrzydła do długiego, dalekiego lotu.