Opadł na fotel, zgiąwszy się jak scyzoryk. Jedną z długich nóg przerzucił przez kolano drugiej. Wyjął fajkę i nabił ją tytoniem z kapciucha. Barbro zdziwiła się, że Sherrinford pali tytoń w tak przestarzały sposób. Gdzie jak gdzie, ale na Beowulfie powinni mieć nowoczesne urządzenia, na jakie na Rolandzie jeszcze nie mogli sobie pozwolić. No cóż, stare zwyczaje mogły oczywiście przetrwać. Jak pamiętała z lektury, w koloniach było to nagminne. Ludzie ruszyli ku gwiazdom w nadziei zachowania tak niemodnych rzeczy jak ojczysty język, rządy konstytucyjne czy racjonalna cywilizacja techniczna…
Sherrinford wyrwał ją ze zmąconego zmęczeniem, bezładnego zamyślenia.
— Musi mi pani przedstawić szczegóły swojej sprawy, pani Cullen. Powiedziała mi pani tylko tyle, że pani syn został porwany, a wasza miejscowa policja nic w tej sprawie nie zrobiła. Poza tym znam tylko kilka najbardziej oczywistych faktów, takich jak to, że jest pani wdową, a nie rozwódką, że jest pani córką pionierów z Ziemi Olgi Ivanoff, utrzymujących jednak ścisłą więź telekomunikacyjną z Przystanią Bożego Narodzenia, że otrzymała pani wykształcenie w jednej z dyscyplin biologicznych i że miała pani kilkuletnią przerwę w podjętej ponownie dopiero ostatnio pracy w terenie.
Wpatrywała się ze zdumieniem w jego twarz, w wystające kości policzkowe, orli nos, szare oczy, czarne włosy. Zapalniczka zrobiła „skrrt” i rozbłysła płomieniem, który zdał się wypełniać cały pokój. Na tej wysokości ponad miastem panowała cisza, przez okna sączył się zimowy półmrok.
— Skąd, na kosmos, pan to wie? — usłyszała swoje pytanie. Wzruszył ramionami.
— Moja praca — powiedział, przybierając pozę, z której był znany, pozę wykładowcy podczas odczytu — polega na dostrzeganiu i kojarzeniu szczegółów. W ciągu tych stu lat ludzie na Rolandzie, przy ich tendencji do łączenia się w grupy zgodnie z pochodzeniem i nawykami kulturowymi, wykształcili regionalne różnice akcentów. U pani słychać ślady olgańskiej gardłowej wymowy spółgłoski „r”, ale samogłoski wymawia pani nosowo, w sposób charakterystyczny dla tutejszego regionu. Mimo że mieszka pani w Portolondonie. To sugeruje, że w dzieciństwie miała pani stałą styczność z wymową stołeczną. Wspomniała mi pani, że była członkiem ekspedycji Matsuyamy i że zabrała pani ze sobą swego synka. Zwykłemu technikowi nie pozwolono by na to, a więc pani musiała być na tyle cenna, że przymknięto oczy na dziecko. Ekspedycja prowadziła badania ekologiczne, stąd wniosek, że jest pani związana z naukami przyrodniczymi. Z tego samego wnoszę, że musiała pani mieć wcześniejsze doświadczenie w pracy w terenie. Jednak pani skóra jest jasna, nie nosi śladów ogorzałości, której się nabiera podczas długotrwałego przebywania w promieniach tego słońca. Musiała więc pani dość długi okres przed wyruszeniem na tę nieszczęsną wyprawę spędzić głównie pod dachem. A co do wdowieństwa — nie wspomniała pani ani razu o swym mężu, a przecież miała pani mężczyznę, którego do dzisiaj ceni pani na tyle, by nosić zarówno obrączkę, jak i pierścionek zaręczynowy.
Jej oczy zaszły mgłą i zapiekły. Ostatnie słowa znów przywołały obraz Tima — ogromnego, łagodnego, wiecznie uśmiechniętego. Musi odwrócić wzrok od tego człowieka, spojrzeć w okno.
— Tak, ma pan rację — zdołała powiedzieć.
Mieszkanie znajdowało się na szczycie wzgórza, wznoszącego się nad Przystanią Bożego Narodzenia. Poniżej opadało miasto, ścianami, dachami, archaicznymi kominami, jaśniejącymi światłem lamp ulicami, rozjarzonymi ślepiami pojazdów, coraz niżej, aż do portu, po łuk Zatoki Śmiałków i statki, płynące do i z Wysp Podsłonecznych oraz dalszych regionów błyszczącego jak rtęć w poświacie znad zachodniego horyzontu Oceanu Północnego. Stojący w pełni Olivier wznosił się szybko — cętkowana pomarańczowa tarcza. Bliżej zenitu, którego nigdy nie osiągnie, będzie promieniował barwą lodu. Alde, z pozoru dwukrotnie większy niż w rzeczywistości, był cienkim sierpem, wiszącym tuż przy Syriuszu, który z kolei, jak pamiętała, znajdował się blisko Ziemi. Ale Ziemi nie można zobaczyć bez teleskopu…
— Tak — powiedziała poprzez dławiący gardło ból — mój mąż nie żyje już od czterech lat. Nosiłam nasze pierwsze dziecko, gdy zabił go uciekający na oślep monocerus. Wzięliśmy ślub trzy lata wcześniej. Spotkaliśmy się, gdy oboje przebywaliśmy na uniwersytecie — wie pan, transmisje z centrum szkolnego mogą zapewnić tylko elementarne wykształcenie… Stworzyliśmy własny zespół, przeprowadzający zlecone badania ekologiczne… określanie, czy jakiś obszar może zostać zasiedlony przy utrzymaniu równowagi środowiska naturalnego, jakie zboża się tam udadzą, jakie wiążą się z tym niebezpieczeństwa… tego typu zagadnienia. No i tak… Potem wykonywałam prace laboratoryjne dla spółdzielni rybackiej w Portolondonie, Ale ta monotonia, to zamknięcie… to mnie wykańczało. Profesor Matsuyama zaproponował mi miejsce w zespole organizowanym dla zbadania Ziemi Komisarza Hauncha. Myślałam, niech mi Bóg wybaczy, myślałam, ze Jimmy… Gdy testy wykazały, ze to będzie chłopiec, Tim zdecydował, że damy mu na imię James, po dziadku i dlatego, że „Timmy i Jimmy” to się rymuje… no więc myślałam, że Jimmy będzie bezpieczny, że mogę go spokojnie zabrać ze sobą. Nie mogłam znieść myśli, że miałabym zostawić go na kilka miesięcy, nie w jego wieku. Miałam pewność, że ani na chwilę nie wyjdzie z obozu. A co mogło mu się stać w obozie? Nigdy nie wierzyłam w te historie o Zewnętrznych, którzy kradną ludzkie dzieci. Uważałam, że rodzice starają się w ten sposób usprawiedliwić własną lekkomyślność, to, że pozwolili dziecku zgubić się w lesie lub że go nie uchronili przed atakiem sfory szatanów czy… no cóż, przekonałam się, że nie miałam racji, panie Sherrinford. Roboty wartownicze ominięto, psy zostały uśpione, a gdy się zbudziłam, Jimmiego już nie było.
Przyglądał jej się przez obłok dymu z fajki. Barbro Engdahl Cullen miała około trzydziestu lat (rolandyjskich, dodał w myślach, czyli dziewięćdziesiąt pięć procent analogicznej liczby lat ziemskich, nie to co lata na Beowulfie). Była dużą, postawną kobietą, szeroką w ramionach, długonogą, o pełnych piersiach. Poruszała się lekkim, sprężystym krokiem. Miała szeroką twarz o prostym nosie, orzechowych, śmiało patrzących oczach i może zbyt wydatnych, ale ruchliwych i pełnych wyrazu ustach. Jej rudobrązowe włosy przycięte były tuż poniżej uszu. Miała na sobie proste, codzienne ubranie. Chcąc uspokoić nerwowe ruchy jej palców spytał ironicznie:
— Ale teraz już pani wierzy w Zewnętrznych?
— Nie. Chociaż nie jestem tego tak pewna jak przedtem. — Odwróciła się, spoglądając na niego z ukosa. — Poza tym znaleźliśmy ślady.
— Okruchy skamielin — skinął głową. — Kilka znalezisk typu neolitycznego. Jednak wszystkie bardzo stare, jakby ich twórcy zmarli wieki temu. Nawet dokładne poszukiwania nie zdołały dostarczyć żadnego niepodważalnego dowodu na to, że przetrwali.
— Jak dokładne mogą być poszukiwania w tej latem sieczonej burzami, a zimą ciemnej i ponurej dziczy wokół Bieguna Północnego? — spytała wyzywająco. — Gdy jest nas — ile? — milion ludzi na całej planecie, z czego połowa stłoczona w tym mieście?
— A reszta na jedynym zamieszkanym kontynencie — podpowiedział.
— Arktyka zajmuje pięć milionów kilometrów — rzuciła — z czego właściwa Strefa Arktyczna aż jedną czwartą. Nie mamy dostatecznej bazy przemysłowej, żeby umieścić tam satelity obserwacyjne, zbudować samoloty, na których można by w tamtych regionach polegać, przeprowadzić przez te przeklęte pustkowia drogi i założyć stałe bazy. Żeby je poznać i ujarzmić. Boże, całe pokolenia samotnych pionierów opowiadały historie o Szarowłosym i aż do zeszłego roku nie widział tego zwierzęcia żaden naukowiec!