Te granice są ustalone przez takie czynniki jak potrzeba światła słonecznego, jak to, że człowiek jest, nieodwołalnie i ostatecznie, częścią życia, które go otacza, i że jest istotą, która ma duszę.
Portolondon pchał się przystaniami, łodziami, maszynerią, składami do Zatoki Polaris. Z tyłu, za tym wszystkim, tłoczyły się domy jego 5000 stałych mieszkańców: betonowe mury, przeciwsztormowe okiennice, spiczaste, kryte płytami dachy. Ich różnorakie barwy beznadziejnie ginęły w świetle lamp — to miasto leżało za Kręgiem Polarnym.
Mimo tego Sherrinford powiedział:
— Wesołe miejsce, co? Właśnie czegoś takiego szukałem przyjeżdżając na Rolanda.
Barbro nie odpowiedziała. Te dni spędzone w Przystani Bożego Narodzenia, kiedy on prowadził swoje przygotowania, wyraźnie ją wyczerpały. Gapiła się przez kopułę taksówki, mknącej z nimi ku śródmieściu od strony drogi wodnej, która ich tu przywiodła. Przypuszczała, że Sherrinford miał na myśli bujność lasów i łąk wzdłuż szosy, jaskrawe barwy i fosforescencję kwiatów w ogrodach, trzepot skrzydeł nad głowami. W odróżnieniu od ziemskiej flory ze stref zimnych roślinność Arktyki spędzała każdą rozjaśnioną dniem godzinę na gwałtownym rozrastaniu się i gromadzeniu energii. Zakwitnie i zaowocuje dopiero wtedy, gdy letnia gorączka ustąpi miejsca łagodnej zimie, a przesypiające lato zwierzęta wyjdą ze swych nor i wędrowne ptaki wrócą do domu.
Musiała przyznać, że widok był wspaniały: za drzewami rozległość wznosząca się ku dalekim wzgórzom, srebrnoszara w świetle księżyca, i zorza — rozproszone światło słońca, kryjącego się tuż poniżej horyzontu.
Wspaniałe jak polujący szatan — pomyślała — i równie przerażające. Ta dzicz ukradła Jimmiego. Zastanawiała się, czy będzie jej dane odnaleźć przynajmniej kości, by zanieść je ojcu dziecka.
Nagle zdała sobie sprawę, że ona i Sherrinford dotarli do hotelu i ze on mówił o mieście. Ponieważ było ono drugie pod względem wielkości po stolicy, już przedtem musiał często tu bywać. Ulice były hałaśliwe i pełne ludzi, neony migotały, muzyka buchała ze sklepów, barów, restauracji, centrów sportowych, sal tanecznych; stłoczone samochody płynęły wolno jak melasa; kilkupiętrowe biurowce płonęły światłami. Portolondon był ogniwem łączącym ogromne obszary w głębi kontynentu ze światem zewnętrznym. Rzeką Glorii spływały tratwy ze z grubsza obrobionym drewnem; barki z rudą i z plonami farm, których właściciele powoli zmuszali rolandyjską przyrodę, by im służyła; z mięsem, kośćmi i futrami, zebranymi przez myśliwych w górach za Urwiskiem Trolli. Od strony morza napływały przybrzeżne frachtowce, rybackie floty, produkty z Wysp Podsłonecznych, łupy z całych kontynentów, leżących dalej na południu, gdzie różni śmiałkowie szukali przygód. Przybywający z tym wszystkim ludzie chcieli się wyszumieć w Portolondonie, śmiali się,, rozrabiali, zmawiali, rabowali, wygłaszali kazania, chlali, puszczali pieniądze, harowali, marzyli, pożądali, budowali, niszczyli, umierali, rodzili się, byli szczęśliwi, gniewni, smutni, zachłanni, wulgarni, kochający, ambitni, ludzcy. Ani blask słońca gdzie indziej, ani półroczny zmierzch tutaj — głęboka noc w środku zimy — nie były w stanie ich powstrzymać.
Przynajmniej tak wszyscy twierdzili.
Wszyscy z wyjątkiem tych, którzy osiedli w strefie ciemności. Barbro przyjmowała za rzecz naturalną, że hołdują oni dziwnym obyczajom, tworzą legendy i ulegają przesądom — umrą one, gdy bezdroża zostaną całkowicie skartografowane i poskromione. Ostatnio jednak zaczynała w to wątpić. Być może przyczyniły się do tego wzmianki Sherrinforda o zmianie jego własnych poglądów, spowodowanej wynikami wstępnych badań.
A może po prostu potrzebowała tematu do rozmyślań. Innego niż ten, jak Jimmy, na dzień przed swym zniknięciem, gdy go spytała, czy woli kanapkę z żytniego czy z francuskiego chleba, z wielką powagą odpowiedział: „Zjem kromkę tego, co my, ludzie, nazywamy F-chlebem”; ostatnio zaczynał interesować się alfabetem.
Prawie nie zauważyła momentu wyjścia z taksówki, meldowania się w hotelu i drogi do skąpo umeblowanego pokoju. Jednak gdy się rozpakowała, przypomniała sobie, że Sherrinford zaproponował poufną rozmowę. Przeszła przez korytarz i zapukała do jego drzwi. Jej palce stukały ciszej niż serce.
Otworzył drzwi i z palcem na ustach poprowadził ją w róg pokoju. Zjeżyła się wewnętrznie, lecz po chwili na ekranie wizjofonu zobaczyła twarz komisarza Dawsona. Sherrinford najwyraźniej do niego dzwonił i miał zapewne powód, żeby trzymać ją poza zasięgiem kamery. Znalazła sobie krzesło i przyglądała się, wbijając paznokcie w kolana.
Długa postać detektywa ponownie zgięta się w fotelu.
— Przepraszam za tę przerwę — powiedział. — Jakichś facet pomylił numery. Pijany, sądząc po oznakach. Dawson zachichotał.
— Mamy ich tu sporo.
Barbro przypomniała sobie, że komisarz jest zamiłowanym gadułą. Pogładził brodę — byt do niej tak przywiązany, jakby był pionierem, a nie mieszkańcem miasta.
— Zwykle są niegroźni, po prostu naładowani po tygodniach czy miesiącach spędzonych na pustkowiu, i muszą się rozładować.
— Stwierdziłem, że to otoczenie — Sherrinford ubił tytoń w fajce — różniące się milionem mniej czy bardziej ważnych szczegółów od tego, które stworzyło ludzi — że to otoczenie wyczynia dziwne rzeczy z ludzką osobowością. Oczywiście wie pan, że moja praca ogranicza się do miast i regionów podmiejskich. Odizolowane, odległe osady rzadko potrzebują prywatnych detektywów. Jednak teraz ta sytuacja wydaje się ulegać zmianie. Zadzwoniłem do pana, by prosić o radę.
— Pomogę z przyjemnością — powiedział Dawson. — Nie zapomniałem, co pan dla nas zrobił w sprawie morderstwa de Tahoe. — I ostrożniej: — Jednak niech pan najpierw wyłoży swój problem.
Sherrinford zapalił fajkę. Zapach tytoniu przebił się przez aromaty zieleni, które — nawet tutaj, parę wyasfaltowanych kilometrów od najbliższego lasu — przepływały ponad ulicznym zgiełkiem i wdzierały się przez przyciemnione zmierzchem okno.
— To raczej misja naukowa niż poszukiwanie ukrywającego się dłużnika czy szpiega przemysłowego — powiedział przeciągając słowa. — Stoję w obliczu dwóch możliwości: albo od dawna działa, kradnąc niemowlęta, jakaś organizacja kryminalna, religijna czy jakakolwiek inna lub też, to druga możliwość. Zewnętrzni z ludowych opowieści to rzeczywistość.
— Co? — Barbro zauważyła, że na twarzy Dawsona maluje się w równym stopniu przerażenie co zaskoczenie. — Chyba nie mówi pan tego poważnie?
— Dlaczego? — Sherrinford uśmiechnął się. — Nie można odrzucać ot tak sobie doniesień gromadzonych przez kilka pokoleń. Tym bardziej że ich ilość i wzajemna zgodność wcale nie maleją z biegiem czasu, wręcz przeciwnie — rosną. Nie możemy także ignorować udokumentowanych zaginięć niemowląt i małych dzieci; liczba takich przypadków przewyższa sto, a nigdy nie odnaleziono najmniejszego śladu porwanych. Nie możemy lekceważyć znalezisk, które dowodzą, ze Arktykę zamieszkiwały niegdyś inteligentne stworzenia, być może ciągle nawiedzające interior.
Dawson wychylił się, jakby chciał wyjść z ekranu.
— Kto pana wynajął? Ta kobieta, Cullen? Bardzo jej współczujemy, oczywiście, ale w tym, co mówiła, nie było zbyt wiele sensu. A kiedy zaczęła nas jawnie obrażać…
— Czy jej koledzy, poważani naukowcy, nie potwierdzili jej słów?
— Nie było co potwierdzać. Proszę pana, ich obóz był otoczony różnymi detektorami i urządzeniami alarmowymi, a poza tym trzymali dogi. To normalne w okolicy, w której może się przyplątać jakiś głodny sauroid czy cokolwiek. Nic nie mogło się tam dostać niepostrzeżenie.