— To z ziemi. A co z zagrożeniem z powietrza?
— Człowiek z wirolotem na plecach postawiłby na nogi cały obóz.
— Coś, co ma własne skrzydła, mogło być cichsze.
— Latające stworzenie, które potrafiłoby unieść trzyletnie dziecko? Nic takiego nie istnieje.
— Ma pan na myśli, komisarzu, że nie zostało .opisane w literaturze naukowej. Niech pan sobie przypomni Szarowłosego. Niech pan pamięta o tym, jak mało wiemy o Rolandzie, o planecie, o całym tym świecie. Na Beowulfie takie ptaki istnieją, i na Rustum, jak czytałem, też. Przeprowadziłem obliczenia, oparte na tutejszym stosunku gęstości powietrza do grawitacji i, tak, również tutaj jest to w pewnym stopniu możliwe. To stworzenie mogło nieść dziecko w powietrzu przez krótki czas, zanim mięśnie skrzydeł mu się zmęczyły i musiało wylądować.
Dawson prychnął.
— Najpierw wylądowało i weszło do namiotu, w którym spali chłopieć i jego matka. Potem uniosło dziecko, a kiedy już nie mogło lecieć, poszło na piechotę Czy tak zachowują się dzikie ptaki? A ofiara nie krzyczała, psy nie szczekały?
— W gruncie rzeczy — powiedział Sherrinford — te nielogiczności są najbardziej interesującymi i przekonywającymi aspektami całej tej sprawy. Ma pan rację, trudno sobie wyobrazić, żeby mógł się tam niepostrzeżenie dostać kidnaper — człowiek, a z drugiej strony stworzenie typu orła nie działałoby w taki sposób. Jednak żadne z tych zastrzeżeń nie odnosi się do obdarzonej skrzydłami istoty inteligentnej. Chłopcu mógł zostać podany środek nasenny. A psy niewątpliwie wyglądały tak, jakby dostały coś podobnego.
— Psy wyglądały tak, jakby zaspały. Nic im w tym nie przeszkodziło. Nie przeszkodziłby im właśnie wałęsający się chłopiec. Nie musimy tutaj snuć żadnych przypuszczeń, poza tymi, że po pierwsze chłopiec obudził się i zniecierpliwił bezczynnością, a po drugie, że urządzenia alarmowe zostały zamontowane nieco bezmyślnie i pozwoliły mu przekroczyć granicę obozu. Świadczy to o tym, do jakiego, stopnia nie oczekiwano niebezpieczeństwa od wewnątrz. Wreszcie po trzecie, chociaż naprawdę przykro mi to mówić, musimy założyć, że biedny brzdąc umarł z głodu lub został zabity.
Dawson chwilę milczał, potem dodał:
— Gdybyśmy mieli więcej ludzi, moglibyśmy poświęcić tej sprawie więcej czasu, i oczywiście zrobilibyśmy to. Dokonaliśmy zwiadu powietrznego, ryzykując życie naszych pilotów. Użyliśmy przy tym instrumentów, które wykryłyby dzieciaka w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Chyba że był martwy. Wie pan, jak czułe są analizatory termiczne. Rezultaty były zerowe. A mamy ważniejsze zadania niż poszukiwanie rozrzuconych szczątków jego ciała. Jeżeli to pani Cullen pana wynajęła — zakończył obcesowo — radzę panu znaleźć wymówkę, by się z tego wycofać. Tak będzie lepiej również i dla niej. Musi zacząć liczyć się z rzeczywistością. Barbro zdusiła okrzyk, gryząc się w język. :
— Ale to jedynie ostatnie z całej serii zniknięć — powiedział Sherrinford. Nie potrafiła zrozumieć, jak mógł mówić tak swobodnym tonem, podczas gdy Jimmy był nie wiadomo gdzie.
— Zostało dokładniej opisane niż wszystkie poprzednie — kontynuował — przez to bardziej działa na wyobraźnię. Zwykle rodzina pionierów składała pełne rozpaczy, lecz mało dokładne doniesienie o swym zaginionym dziecku, które, jak utrzymywali, na pewno zostało porwane przez Dawny Lud. Czasami, w wiele lat później, opowiadali o tym, że je widzieli. Przysięgali, że to było ich zaginione dziecko, wyrośnięte, nie całkiem już ludzkie; przysięgali, że widzieli, jak przemyka w ciemnościach, zerka przez okno lub płata im psoty. Utrzymuje pan, że ani władze, ani naukowcy nie mają dostatecznego personelu czy środków, zęby przeprowadzić odpowiednie dochodzenie. Ja jednak twierdzę, że te sprawy są warte wyjaśnienia, i być może prywatna osoba, jak ja, może się do tego przyczynić.
— Niech pan posłucha, większość z nas, policjantów, wychowała się na bezdrożach. Jeździmy tam nie tylko na patrole i do wypadków, ale również na urlopy i święta rodzinne. Jeżeli gdzieś w okolicy byłaby… jakaś banda porywaczy ludzi, wiedzielibyśmy o tym.
— Zgoda. Ale wiem również, że wśród ludzi, z których się wywodzicie, utrzymuje się głęboko zakorzeniona i bardzo rozpowszechniona wiara w istnienie pozaludzkich istot o nadnaturalnych zdolnościach. Wielu odprawia rytualne modły i składa ofiary, żeby te istoty sobie zjednać.
— Wiem, do czego pan zmierza — powiedział Dawson drwiąco. — Słyszałem to niejednokrotnie, od stu różnych łowców sensacji. Aborygeni to Zewnętrzni. Miałem o panu lepsze mniemanie. Na pewno był pan w paru muzeach, na pewno naczytał się pan literatury na temat światów, na których istnieją tubylcy — do diabła ciężkiego, czy nigdy nie posługiwał się pan tą swoją logiką?!
Wyciągnął oskarżające palec.
— Niech pan pomyśli — powiedział. — Co myśmy właściwie znaleźli? Kilka kawałków obrobionego kamienia; kilka megalitów, które ewentualnie mogą być sztuczne; zadrapania na skałach, które wydają się przedstawiać zwierzęta i rośliny, choć nie w ten sposób, w jaki przedstawiałaby je jakakolwiek istota ludzka; ślady ognisk i połamane kości; inne fragmenty kostne, które mogą być szczątkami istot myślących, być może pochodzącymi z chwytnych palców lub z czaszek chroniących duże mózgi. Jeśli nawet tak, to właściciele tych kości byli zupełnie niepodobni do człowieka. Lub do aniołów, jeśli już o to chodzi. Zupełnie! Najbardziej antropoidalna z oglądanych przeze mnie rekonstrukcji przedstawiała rodzaj dwunożnego krokodyla.
Chwileczkę, niech mi pan pozwoli skończyć. Kiedy byłem dzieckiem, wierzyłem w te historie o Zewnętrznych. Słyszałem ich całą masę. Opowieści mówiące o tym, że istnieją inne istoty, niektóre skrzydlate, inne nie, niektóre na wpół ludzkie, inne wyglądają zupełnie jak my, może są tylko zbyt przystojne na ludzi. To wciąż i od nowa to samo — kraina baśni ze starej Ziemi. Czyż nie? Kiedyś się tym zainteresowałem i pogrzebałem w mikrofilmach Biblioteki Dziedzictwa, i niech mnie wszyscy diabli, jeżeli nie znalazłem niemal identycznych bajdurzeń, powtarzanych przez chłopców całe wieki przed lotami kosmicznymi.
Nic z tego nie pasuje ani do tych nielicznych reliktów, jakie mamy, jeżeli są to relikty, ani do prawdy głoszącej, że ląd wielkości Arktyki nie może wydać na świat tuzina różnych inteligentnych gatunków, ani wreszcie… do diabła, człowieku, ani do zdrowego rozsądku, który podpowiada, jak powinni zachować się tubylcy, gdy nadlecieli tu ludzie!
Sherrinford skinął głową.
— Tak, oczywiście — powiedział. — Nie jestem jednak tak głęboko jak pan przekonany o tym, że zdrowy rozsądek istot niehumanoidalnych jest taki sam jak nasz. Widziałem zbyt wiele różnic nawet w ramach naszego gatunku. Ale, jasne, pańskie argumenty są bardzo mocne. Tych niewielu znajdujących się na Rolandzie naukowców ma pilniejsze zadania niż tropienie źródeł czegoś, co stanowi, jak pan to ujął, ożywienie średniowiecznych przesądów.
Wziął w obie dłonie główkę fajki i zajrzał do jej maleńkiego wnętrza.
— Być może najbardziej dla mnie interesujące — powiedział miękko — jest to, dlaczego poprzez otchłań wieków, poprzez barierę cywilizacji technicznej z jej zupełnie odmiennym spojrzeniem na świat i całkowitym odcięciem się od tradycji — dlaczego tutejsi twardogłowi, technicznie zorganizowani, dość dobrze wykształceni koloniści wskrzesili z grobu wiarę w Dawny Lud?
— Sądzę, że w końcu — jeżeli uniwersytet wreszcie powoła katedrę psychologii, o której tyle mówią — że ktoś w końcu zajmie się opracowaniem odpowiedzi na pańskie pytanie — powiedział Dawson nieco załamującym się głosem i przełknął głośno, gdy Sherrinford odpowiedział: