Выбрать главу

— Thastainie, chcę, żebyś teraz poszedł na Wielki Bazar, porozmawiał z jednym ze sprzedawców i powiedział mu, że chcę, aby skontaktował mnie z jednym z ważnych członków Gildii Złodziei. Słyszałeś o Gildii Złodziei z Ni-moya, prawda, Thastainie? O tym, jak działają na bazarze we współpracy z kupcami, odbierając im określony procent dóbr w zamian za ochronę przed niezrzeszonymi złodziejami, którzy nie wiedzą, kogo mogą okraść?

— Tak, panie.

— Dobrze. Porozmawiaj więc ze złodziejami. Mają kontakty z miejscową społecznością Zmiennokształtnych. Wiesz, to miasto jest ich pełne. Jest ich tu więcej, niż mógłbyś uwierzyć, czają się wszędzie. Skontaktuj się z nimi. Powołuj się na mnie. Jeśli będziesz musiał komuś zapłacić, nie krepuj się. Powiedz im, że mam pilną potrzebę przesłania przez jednego z nich wiadomości do Danipiur… Thastainie, pilną potrzebę — powtórzył z naciskiem. — Jeśli znajdziesz kogoś skłonnego, by ją zanieść, przyprowadź go tutaj. Czy to jasne, Thastainie?

Thastain skinął głową, ale miał dziwny wyraz twarzy.

— Nie kochasz zbytnio Zmiennokształtnych, prawda, chłopcze? — zapytał Mandralisca. — Cóż, któż ich kocha? Ale ich potrzebujemy. Potrzebujemy ich, rozumiesz? Ich współpraca jest ważna dla naszej sprawy. Dlatego też zatkaj nos i ruszaj na bazar, nie trać czasu — uśmiechnął się. Wewnętrzna burza mijała, znowu czuł się prawie sobą. — A po drodze powiedz Khaymakowi Barjazidowi, że chcę go natychmiast widzieć.

Barjazid spojrzał na spoczywającą w dłoni Mandraliski metalową plecionkę, która była hełmem do kontrolowania myśli, potem na samego Mandraliskę, potem znów na hełm. W ogóle nie odpowiedział na prośbę hrabiego.

— Khaymaku? Nic nie mówisz, czekam. Proszę, weź hełm. Bierz się do pracy.

— Bezpośredni atak na umysł Lorda Dekkereta? Ekscelencjo, czy to rozsądne?

— Czy prosiłbym cię o to, gdyby tak nie było?

— To poważna zmiana planów. Myślałem, że umówiliśmy się, iż nie zaatakujemy bezpośrednio samych Potęg.

— Ostatnio nastąpiło kilka istotnych zmian planów — powiedział Mandralisca. — Dopasowaliśmy się do okoliczności politycznych i finansowych. Nie zablokowaliśmy morza, by zapobiec lądowaniu floty Koronala, choć był czas, kiedy o tym myśleliśmy. Nie rozstawiliśmy posterunków wzdłuż wybrzeża. Liczyliśmy na cenną pomoc ze strony Zmiennokształtnych, ale obecnie i w to należy wątpić. Dekkeret jest w Piliploku i wkrótce ruszy w naszą stronę. Ma ze sobą armię.

— Chciałbym przypomnieć waszej miłości, że my również mamy armię.

— Ach tak, ale czy stanie do walki? To jest kluczowe pytanie: czy stanie do walki? Co będzie, jeśli Dekkeret podejdzie pod nasze granice i oświadczy „Oto ja, wasz Lord Koronal”, a ludzie padną na twarze i zaczną robić znaki rozbłysku gwiazd? To ryzyko, które bardzo niechętnie podejmę. Nie, póki mamy to — otworzył zaciśniętą dłoń i wyciągnął przed siebie hełm. — Korzystając z tego, wypchnąłem brata Prestimiona poza krawędź szaleństwa, podobnie jak wielu innych. Czas popracować nad Dekkeretem. Weź go, Khaymaku. Załóż go. Wyślij swój umysł do Piliploku i zajrzyj w Dekkereta. Zacznij go rozkładać na kawałki. To może być nasza jedyna nadzieja.

Khaymak Barjazid znowu spojrzał na hełm w dłoni Mandraliski, ale nie sięgnął po niego. Powiedział łagodnie:

— Ekscelencjo, od długiego czasu wiadomo, że posługujesz się hełmem lepiej niż ja. Masz mocniejszego ducha… silniejszy charakter…

— Khaymaku, mówisz więc, że tego nie zrobisz?

— Jeśli trzeba zmierzyć się z energią tak potężną, jak umysł Lorda Dekkereta, może lepiej będzie, jeśli to ty…

Mandralisca znowu poczuł wzbierający w nim huragan. Nie mogę na to pozwolić, pomyślał, opanowując się. Spokojnie. Spokojnie. Spokój.

Przemówił zimno i ostro.

— Ledwie parę dni temu powiedziałeś mi, że być może za często korzystam z hełmu. Znajduję w sobie pewne oznaki zmęczenia, które mogą o tym świadczyć — przesunął rękę na pejcz. — Nie marnujmy więcej energii na dyskusje, Khaymaku. Weź hełm. Teraz. I zajmij się Dekkeretem.

— Tak, wasza miłość — powiedział Barjazid z bardzo nieszczęśliwą miną.

Ostrożnie założył hełm, zamknął oczy, wszedł w podobny do transu stan, w którym operowało się hełmem. Mandralisca patrzył, zafascynowany. Hełm Barjazidów wciąż jawił mu się jako coś cudownego. Taka delikatna pajęczyna ze złotych drutów, a jednak można było jej użyć do sięgania na odległość tysięcy mil, do dotykania innych umysłów, nawet Pontifexa albo Koronala, i narzucania swojej woli… przejmowania kontroli…

Minęło już kilka minut. Barjazid pocił się. Pod mocną, suvraelską opalenizną jego twarz była zaczerwieniona. Pochylił głowę i zgarbił się jakby pod wielkim ciężarem. Czy dosięgnął Dekkereta? Wysyłał promienie czerwonej furii prosto w bezbronny umysł Koronala?

Jeszcze minuta… I kolejna…

Barjazid podniósł głowę. Drżącymi dłońmi zdjął hełm ze skroni.

— No i? — zapytał ostro Mandralisca.

— Bardzo dziwna rzecz, wasza miłość. Bardzo — mówił szorstkim, urywanym głosem. — Dosięgłem Dekkereta. Jestem tego pewien. Umysł Koronala… nie da się go z niczym pomylić. Ale był… broniony. Tylko tak to mogę określić. Jak gdyby jakoś osłaniał się przed moimi atakami.

— Czy to możliwe z technicznego punktu widzenia?

— Tak, oczywiście… jeśli sam ma hełm i wie, jak się nim posługiwać. Rzecz jasna ma dostęp do hełmów, tych, które dawno temu skonfiskowano mojemu bratu i zamknięto na Zamku. To całkiem możliwe, że Dekkeret ma jeden z nich przy sobie. Ale że umie go używać tak wprawnie… że w ogóle wie, jak z niego korzystać…

— I że miał go na głowie akurat w chwili, kiedy postanowiłeś zaatakować — dodał Mandralisca. — Tak, zbieg okoliczności jest niemożliwy. Może miałeś rację, może po prostu nie masz dość wewnętrznej siły, potęgi umysłu czy czego tam, by pokonać Dekkereta. Niech ja spróbuję.

Barjazid z ulgą oddał mu hełm.

Mandralisca przez chwilę trzymał go w obu dłoniach i zastanawiał się, czy to faktycznie dobry pomysł. Przez cały dzień aż za wyraźnie widział, że napięcie związane z prowadzeniem kampanii poważnie nadszarpnęło jego zasoby energii. Korzystanie z hełmu wiązało się z dalszym jej wydatkiem, a to mogło być niebezpieczne.

Gorzej jednak będzie pozwolić Barjazidowi zobaczyć, jak bardzo jest zmęczony. A gdyby udało mu się potężnym uderzeniem psychicznej siły zdruzgotać umysł wroga, który w przeciwnym razie wkrótce nadciągnie z Piliploku…

Założył hełm. Zamknął oczy. Wszedł w trans.

Wysłał umysł na południe, potem na zachód, na Piliplok.

Dekkeret.

Na pewno tam był. Tam, na wybrzeżu, ognistoczerwoną kula mocy, niczym drugie słońce.

Dekkeret. Dekkeret. Dekkeret.

A teraz… uderzyć…

Mandralisca zebrał wszystkie siły. Bezpośredni atak na największego wroga, gwałtowny szturm na tego człowieka był czymś, przed czym się od dawna powstrzymywał. Coś, czego nigdy sam nie umiał nazwać — ostrożność, strategia, może nawet lęk — powstrzymywało go od ataku na Prestimiona, gdy ten był Koronalem, a teraz na Dekkereta. Chciał osiągnąć swoje cele bardziej subtelnymi metodami, stopniowo, a nie za jednym, straszliwym zamachem. Taka już była jego natura: cenił ciszę, cierpliwość, przemyślność. Teraz jednak przestał się wahać. Przyszła pora, by dosięgnąć Dekkereta i go zniszczyć…

Pora…

By… uderzyć…