— Spokojnie, mój dobry Gialaurysie — powiedział Dekkeret bliski śmiechu. — W słowach Dinitaka jest trochę prawdy. Może tutaj nie jesteśmy na ziemi nieprzyjaciela, ale nie wiadomo, jak daleko w górę rzeki dotrzemy, nim to się zmieni. Ni-moya ogłosiło niepodległość, na Panią! Wybrało własnego Pontifexa! Wszyscy wiemy, że bije monety z głupią twarzą Gavirala. Póki nie przywrócimy sprawom ich normalnego biegu, musimy myśleć o Ni-moya jako o wrogim mieście, a o otaczających je terenach, jak o wrogiej ziemi.
Stali obozem na północnym brzegu Zimru, nieopodal Piliploku, w przyjemnej, wiejskiej okolicy pełnej łagodnych wzgórz i zadbanych farm. Powietrze tu było ciepłe, z południa wiał suchy wiatr, a płowa roślinność wyraźnie wskazywała, że dawno skończyły się deszcze wiosny i wczesnego lata. W tej okolicy po obu stronach rzeki pobudowano szybko rozwijające się miasta i póki co w każdym z nich witano Dekkereta z przyjemnością i podnieceniem. Miejscowi oficjele niewiele wiedzieli na temat wydarzeń w Ni-moya i wspominali o nich ze wstydem. Ni-moya było oddalone o tysiące mil, leżało w innej prowincji. Dla tych rolników Ni-moya było miastem tak wyrafinowanym, że niemal dekadenckim i jeśli chciało bawić się w jakieś polityczne gry, wchodzić w konflikt z Koronalem, to na pewno władca podejmie kroki, by przywrócić sprawom ich naturalny bieg.
— Mój panie, czy możesz znów przeczytać warunki Sambailidów? — spytał Septach Melayn.
Dekkeret przerzucał zapisane eleganckim pismem karty pergaminu.
— Mmm… O, tu są. To niezupełnie warunki. Raczej propozycje. Jego lordowska mość Gaviral — ciekawy tytuł, kto niby mianował go lordem czegokolwiek? — ubolewa, że istnieje możliwość zbrojnego konfliktu pomiędzy wojskami ludności Zimroelu i Koronala Alhanroelu, Lorda Dekkereta — zauważcie, że jestem tu Koronalem Alhanroelu, nie Majipooru — i proponuje pokojowe negocjacje celem rozwiązania konfliktu, w jaki wchodzą prawomyślne aspiracje ludu Zimroelu i równie prawomyślna władza imperialnego rządu Alhanroelu.
— Przynajmniej przyznaje, że to prawomyślny rząd — zauważył Septach Melayn. — Nawet jeśli nazywa go rządem Alhanroelu, nie Majipooru.
— Nieważne — wzruszył ramionami Dekkeret. — Przedstawia sprawy tak, jakby była to dyskusja między dwiema równorzędnymi siłami, a na to nie możemy oczywiście pozwolić. Ale dajcie mi kontynuować. Chce… ach… Przede wszystkim podczas naszego spotkania chce przywrócenia tytułu prokuratora Zimroelu, dziedzicznego w jego rodzinie. Wyraża nadzieję, że dojdziemy do porozumienia w kwestii zakresu władzy owego prokuratora. Sugeruje, że obecny tytuł, Pontifex, jest tylko tymczasowy i że chętnie zrezygnuje z roszczeń dotyczących ustanowienia osobnego pontyfikatu w zamian za kompromis konstytucyjny, dający większą autonomię Zimroelowi w ogólności, a szczególnie prowincji Ni-moya. Wszystko to pod władzą sambailidzkiego prokuratora.
— Cóż — powiedział Septach Melayn — wygląda to lepiej niż w pierwszej chwili. Zdaje mi się, że chce tylko tytułu prokuratora i władzy nad Ni-moya i jego okolicami. To mniej więcej tyle, ile miał Dantirya Sambail.
— Ten tytuł został mu odebrany przez Prestimiona — przypomniał Gialaurys. — Przysiągł, że nie będzie więcej prokuratorów — mięsista twarz Wielkiego Admirała poczerwieniała, a z głębi jego gardła dobiegało jakby warczenie. Dekkeret pomyślał, że wygląda jak wielki wulkan przed erupcją. — A my chcemy oddać bezwartościowemu bratankowi to, co Prestimion odebrał wujowi, tylko dlatego, że bratanek sobie tego życzy? Przynajmniej Dantirya Sambail był na swój sposób wielki. Ten tutaj jest głupią świnią i niczym ponadto.
— Dantirya Sambail był wielkim człowiekiem? — zapytał zdumiony Dinitak. — Z tego co słyszałem, był po prostu potworem.
— To też prawda — powiedział Dekkeret. — Prócz tego był rzutkim, genialnym przywódcą. Odegrał niemałą rolę w doprowadzeniu Zimroelu do jego obecnego stanu, bo w czasach Prankipina i Confalume’a ten kontynent był podzielony na malutkie księstewka. Współpracował z Zamkiem i Labiryntem przez czterdzieści lat, zanim nie postanowił wybrać nowego Koronala, a potem nic już nie było takie samo — zwrócił się do Gialaurysa. — Wiesz dobrze, że nie przekazujemy władzy w ręce Gavirala, mój Admirale. Ten list został napisany przez Mandraliskę. To on będzie faktycznym prokuratorem, jeśli przywrócimy ten tytuł.
— A mimo to pragniesz rokowań, mój panie, choć wiesz, że w rzeczywistości będziesz rokował z tym wężem, Mandraliską, który już raz próbował cię zabić? — spytał Gialaurys.
Septach Melayn pogłaskał się po kręconej bródce i roześmiał się.
— Pamiętasz, Gialaurysie, jak zebraliśmy się wszyscy pod Granią Thegomar przed ostatnią bitwą w wojnie z Korsibarem, a od księcia Gonivaula, ówczesnego Wielkiego Admirała, przyjechał herold z białą flagą, mówiąc, że Lord Korsibar wciąż liczy na pokojowe rozwiązanie i proponuje rokowania?
— Tak. I zaproponował, żeby to diuk Svor był naszym wysłannikiem? — powiedział Gialaurys, uśmiechając się do wspomnienia.
Septach Melayn zwrócił się do Dinitaka.
— Svor najmniej z nas lubił wojnę, był też najbardziej przebiegły. Zanim podzieliliśmy się na frakcje, był przyjacielem Korsibara. Nie widział sensu w rokowaniach, ale Prestimion powiedział, że „nie zaszkodzi posłuchać”, zupełnie jak Dekkeret dzisiaj. Svor wyjechał więc na środek pola na spotkanie z Gonivaulem, którego propozycja wyglądała następująco: chciał, by Svor poczekał do rozpoczęcia bitwy, a potem poszedł do kapitanów Prestimiona i powiedział im, że Lord Korsibar uczyni ich diukami i książętami, jeśli zdecydują się porzucić Prestimiona i przejść na stronę Korsibara. Za zdradę oferował też Svorowi swoją siostrę, piękną Thismet, za żonę. Tak wyglądały rokowania według Korsibara.
— I co zrobił Svor?
— Wrócił do obozu i opowiedział, co mu zaproponowano. Nieźle się uśmialiśmy, a potem zaczęła się bitwa. Svor mężnie w niej poległ, walcząc po stronie Prestimiona, choć przed tym dniem nie słynął z odwagi.
— My też się nieźle uśmiejemy — powiedział Dinitak — kiedy odkryjemy, jak wyglądają rokowania według Mandraliski?
— Na to liczę — odparł Dekkeret.
— Zamierzasz więc to zrobić? — spytał Gialaurys.
— Właśnie tak. Gdzie jest posłaniec jego lordowskiej mości Gavirala? Powiedzcie mu, że przyjmuję zaproszenie. Natychmiast ruszamy w wyznaczone miejsce.
Wyznaczone miejsce znajdowało się trzy tysiące mil w górę Zimru, niedaleko miasteczka Salvamot, gdzie mieściła się dawna posiadłość wiejska Dantiryi Sambaila, zwana Dworem Mereminene. Po upadku prokuratora posiadłość ta pozostała w rodzinie i obecnie była, jak się okazało, własnością Sambailida, nazywającego się jego lordowską mością Gavahaudem.
— Który to? — spytał Septacha Melayna Dekkeret. — Dla mnie wszystkie ich imiona brzmią tak samo. Czy to ten wielki pijak?
— To Gavinius, mój panie. Gavahaud to strojniś, mający się za wzór stylu i smaku, prawdziwa Góra Zamkowa próżności i głupiej arogancji. Nie mogę się doczekać okazji, by wypytać go o rady na temat mody.
Dekkeret zachichotał.
— Myślę, że wszyscy możemy się od nich wiele nauczyć.
— A oni nauczą się czegoś od nas, mój panie — powiedział Gialaurys.
Zazwyczaj statki morskie nie podróżowały po rzekach, ale na transport wojsk Dekkereta nie starczyło łodzi rzecznych, a Zimr był dość głęboki i szeroki, by bez trudu mogły nim płynąć nawet największe okręty z morskiej floty Koronala. Jedynym problemem był zwyczajny ruch towarowy na Zimrze, który nie był gotów na zajęcie większości koryta rzeki olbrzymią flotą statków morskich. W pośpiechu umykali z drogi, podczas gdy armada Lorda Dekkereta parła na północ.