Выбрать главу

Krajobraz tutaj praktycznie się nie zmieniał, otaczała ich szeroka, nadrzeczna równina. W oddali widać było pofalowane wzgórza, a wzdłuż obu brzegów leżały tętniące życiem rolnicze miasteczka. Dzień po dniu był bezchmurny i słoneczny. Podobno nad Ni-moya padały ulewne deszcze, ale Ni-moya było wciąż bardzo daleko, a niższa część doliny Zimru cieszyła się przyjemną, bezdeszczową pogodą.

W teorii była to pierwsza Wielka Procesja Dekkereta, ale nie zatrzymywał się w nadrzecznych miasteczkach, stał tylko na dziobie Lorda Stiamota i machał do zgromadzonej na nabrzeżach ludności. Nawet podczas Wielkiej Procesji Koronal nie mógł zatrzymywać się poza największymi miastami, w przeciwnym razie do końca życia podróżowałby z miejsca na miejsce, tył na bankietach i nigdy nie wrócił na Zamek. Problem z Mandraliską i Pięcioma Lordami był zbyt poważny, by można się teraz było zatrzymywać, nawet w miejscach tak stosunkowo istotnych jak Port Saikforge, Stenwamp czy Gablemorn.

Płynęli wciąż dalej i dalej przez łagodną dolinę Zimru, mijali miasto za miastem; Dambmuir, Orgeliuse, Impemond, Haunfort Większe, Cerinoe, Semirod, Molagat, Thibbildorn, Coranderk, Maccathar. Septach Melayn, który zajmował się mapami, wymieniał kolejne nazwy, kiedy tylko zbliżali się do miasta. Wszystkie wyglądały podobnie: promenada nad wodą, keje z tłumami pasażerów czekających na kolejną łódź, magazyny i bazary, palmy, alabandyny i tanigale. Kolejne miejsca przyjemnie zlewały się w jedno, a Dekkeret znowu rozmyślał nad ogromem Majipooru: mnóstwem prowincji, nieprzebraną liczbą miast, miliardami mieszkańców, rozciągającymi się na trzech kontynentach tak wielkich, że przemierzenie ich wszystkich zajęłoby całe życie i jeszcze wiele więcej. Czy tutaj, w tej gęsto zaludnionej dolinie, liczyło się Ni-moya albo Pięćdziesiąt Miast Góry Zamkowej? Dla tych ludzi ich część doliny Zimru była całym światem, małym uniwersum, pełnym życia i aktywności. A na świecie były tuziny, kopy, setki takich mikrokosmosów.

Dekkeret myślał, że to cud, iż planeta tak rozległa i gęsto zaludniona żyła w pokoju, przynajmniej do niespokojnej współczesności. Przysiągł sobie, że będzie tak znowu, kiedy tylko trujące zło reprezentowane przez Mandraliskę i jemu podobnych, zostanie pojmane i odizolowane.

— To Gourkaine — powiedział Septach Melayn pewnego jasnego, bezchmurnego poranka, kiedy w zasięgu wzroku pojawiło się kolejne miasteczko.

— A jakie znaczenie ma Gourkaine? — spytał Dekkeret, gdyż Septach Melayn wypowiedział tę nazwę ze szczególną emfazą.

— Absolutnie żadne, mój panie, prócz tego, że to ostatnie miasteczko przed Salvamot, a tam czekają na nas nasi przyjaciele, Pięciu Lordów Zimroelu. Jesteśmy prawie u celu.

Salvamot było podobne do pozostałych, poza faktem, że na nabrzeżu nie czekały tłumy, by powitać armadę Koronala, tak jak wszędzie indziej, nawet w pobliskim Gourkaine. Nigdzie nie powiewały flagi w królewskich kolorach i z podobizną Lorda Dekkereta. Na głównej kei stała tylko niewielka grupka lokalnych urzędników, zebranych w zbitą, niepewną grupkę.

— Wygląda to tak, jakbyśmy przekroczyli niewidzialną granicę — zauważył Dekkeret. — A od Ni-moya wciąż dzielą nas tysiące mil. Ciekawe, czy potęga Pięciu Lordów naprawdę sięga aż tutaj?

— Panie, pamiętaj, że Dantirya Sambail często odwiedzał te ziemie — powiedział Septach Melayn. — Jego krewni zapewne również. Ci ludzie muszą czuć szczególną lojalność wobec ich klanu. Poza tym, spójrz tam…

Wskazał na keję, leżącą w górę rzeki od miasta. Stał tam z tuzin albo więcej dużych łodzi, a na ich masztach powiewały długie, karmazynowe bandery klanu Sambailidów, ozdobione krwawoczerwonym półksiężycem. Wyglądało na to, że więcej podobnych statków stoi też wyżej, za zakrętem rzeki. Pięciu Lordów, przynajmniej kilku z nich, było już na miejscu, w Salvamot, z własną armadą. Nic dziwnego, że miejscowi witali Koronala z rezerwą.

Oddział straży Koronala wyszedł przed nim na brzeg. Wkrótce jego kapitan wrócił w towarzystwie niskiego człowieka w czarnych szatach i ze złotym łańcuchem na szyi. Gość przedstawił się jako Verolak Timaran, główny justycjariusz okręgu Salvamot — „gdzie indziej nosiłbym tytuł burmistrza, mój lordzie”, poinformował Dekkereta poważnie — i wyraził zachwyt i zadowolenie z faktu, że wybrano jego miasto na miejsce tego historycznego spotkania. Skłonił się przy tym tak ekstrawagancko lady Fulkari, że na grubej szyi wyszły mu żyły, a twarz poczerwieniała. Powiedział, że osobiście odprowadzi Koronala i jego towarzyszy do rezydencji jego lordowskiej mości Gavahauda. Jego lordowska mość przygotował latacze dla królewskiej świty, czekające opodal.

Były to trzy niewielkie pojazdy, mogące ponieść najwyżej po piętnaście osób, bez miejsc dla ochrony Koronala.

Dekkeret powiedział miło:

— Panie, mamy ze sobą własne latacze. Wolimy nimi podróżować. Byłoby mi miło, gdybyś pojechał ze mną.

Główny justycjariusz nie był na to przygotowany i zdawał się być zakłopotany może nie tyle zaszczytem podróżowania osobistym lataczem Koronala, co raczej odkryciem, że już odchodzili od planowanego scenariusza. Nie mógł jednak sprzeciwić się życzeniom Koronala, patrzył więc z rosnącą konsternacją na ludzi Dekkereta, wyładowujących z pierwszego okrętu kilkadziesiąt lataczy, tyle samo z drugiego i nie mniej z trzeciego. Pojazdów wystarczyło do przetransportowania całej straży Koronala i sporej części wojsk imperialnych.

— Jeśli łaska, panie — powiedział Dekkeret, wskazując głównemu justycjariuszowi Verolakowi Timaranowi latacz ozdobiony symbolem rozbłysku gwiazd.

W miarę jak oddalali się od rzeki, zabudowania Salvamot się przerzedziły i wkrótce Dekkeret jechał lataczem po płaskiej, otwartej przestrzeni, rzadko nakrapianej wysokimi drzewami o rdzawych pniach i fioletowych liściach. Po jakimś czasie przez gęściej zalesiony teren wjechali na niewielki płaskowyż na wschodzie. Justycjariusz oświadczył, że to tam znajduje się posiadłość jego lordowskiej mości Gavahauda.

Fulkari jechała u boku Dekkereta, podobnie jak Dinitak. Koronal najchętniej zostawiłby ją w Piliploku, gdyż nie wiedział, z jakim niebezpieczeństwem przyjdzie mu się zmierzyć podczas rokowań i czy nie zakończą się one zbrojnym konfliktem. Ona jednak nie chciała o tym nawet słyszeć. Powiedziała, że Pięciu Lordów nie odważy się podnieść ręki na namaszczonego Koronala. A nawet gdyby spróbowali rozwiązań siłowych — widać było, że i ona liczy się z taką możliwością — to jaka by z niej była królewska małżonka, chowająca się w bezpiecznym kącie, gdy jej panu grozi niebezpieczeństwo? Wolała umrzeć z nim, jak mówiła, niż wrócić na Zamek tchórzliwą wdową.

— Na razie nie będzie żadnych wdów — uspokoił ją Dekkeret. — Tym ludziom brakuje odwagi, szybko padną przed nami na kolana.

W głębi duszy nie był tego taki pewien, ale nie robiło to żadnej różnicy. Fulkari nie dało się odmówić i uparła się, że będzie z nim aż do końca tych zdarzeń.

Septach Melayn jechał drugim lataczem, Gialaurys trzecim, a pozostali tuż za nimi. Była to znaczna siła, setki zbrojnych, a pozostali czekali na brzegu, gotowi ruszyć z pomocą na sygnał. Jeśli wjeżdżamy w pułapkę, pomyślał Dekkeret, słono zapłacą za zdradę.

Kiedy latacze wjechały do Dworu Mereminene przez wielką bramę, wszystko zdawało się być w porządku. Zewsząd powiewały chorągwie ze znakiem księżyca, kręcili się ludzie w zielonych liberiach Sambailidów, niektórzy uzbrojeni, ale wyglądali na zwykłych strażników posiadłości. Dekkeret nie dostrzegał przyczajonych oddziałów ani stosów gotowej do użycia broni.