Выбрать главу

Podzwaniając złotymi ostrogami podszedł do nich potężny, wysoki, uderzająco brzydki mężczyzna ubrany w powiewną kasztanową szatę i modne, żółte rajtuzy, dużo na niego za ciasne. Wykonał przesadny ukłon przed Dekkeretem i Fulkari, a prostując się dołożył jeszcze pretensjonalny symbol rozbłysku gwiazd.

— Mój lordzie… pani… zaszczyt to dla nas. Jestem lordowska mość Gavahaud i przypadł mi w udziale zaszczyt pokazania wam komnat, które posłużą wam podczas pobytu we dworze. Moi bracia z przyjemnością powitają was, kiedy tylko się rozgościcie.

— Cóż to za akcent? — zapytała szeptem Fulkari — Wymawia każde słowo przez nos. Czy tak się mówi w Ni-moya? W życiu czegoś takiego nie słyszałam.

— Tutaj mówi się z pretensjami do wielkości — odparł Dekkeret. — Niezależnie od tego, jak nas sprowokują, musimy uważać, żeby nie chichotać.

Kwatery gościnne Dworu Mereminene miały lśniące podłogi, ściany z cynobrowych kafelków i okna ze skomplikowanych witraży spajanych ołowiem. Były to pomieszczenia godne Koronala. Dekkeret pomyślał, że główna część domu musi być jeszcze okazalsza. A to była tylko wiejska rezydencja. Dantirya Sambail z całą pewnością nie należał do ludzi powściągliwych, ale w sumie czemu miałby? W swoim czasie był praktycznie królem Zimroelu i chciał w ciągu jednego życia dorównać temu, co Koronalowie z Góry Zamkowej budowali przez tysiące lat.

Gavahaud też nie oszczędzał na gościach. Kwatera pełna była służących, gościom, chcącym odświeżyć się po przyjeździe, podawano obfitość rzadkich win i egzotycznych owoców, a pościel była najwyższej jakości, z lśniących jedwabi i satyny w ciepłych kolorach.

Po upływie godziny zjawił się szambelan z informacją, że wieczorem odbędzie się oficjalna kolacja i dodał, że życzeniem jego lordowskiej mości Gavirala jest, by omawianie wszelkich poważnych spraw odłożyć na następny dzień.

Jego lordowska mość Gaviral, tytułujący się Pontifexem Zimroelu, przyszedł do kwater gościnnych godzinę później, ubrany w proste szaty i bez broni, pieszo. Dekkeret zdumiał się jego niskim wzrostem: nie był wyższy od Prestimiona i dużo lżej zbudowany, wręcz kruchy. Nieustannie strzelał oczami na boki, a usta krzywiły mu się w tiku charakterystycznym dla kogoś, kto nie potrafi się uspokoić. Dekkeret słyszał, że Sambailidzi byli masywni, potężni i brzydcy podobnie jak prokurator i jego bracia. Gavahaud na pewno pasował do tego opisu, ale Gaviral nie — był może dość brzydki, ale za mały. Tylko wybujała grzywa pomarańczoworudych włosów i szeroki nos o dużych dziurkach wskazywał na jego pokrewieństwo z klanem Dantiryi Sambaila.

Zachowywał się dość dwornie, mówił dobrze i okazywał swemu gościowi należny szacunek. Nie widać było po nim, że ogłosił się lordem i nawet Pontifexem wbrew naturalnemu porządkowi rzeczy. Zapytał, czy Koronal zadowolony jest z kwatery i wyraził nadzieję, że jego apetyt sprosta przygotowanej na wieczór uczcie.

— Żałuję, że dwaj z moich braci nie mogą nam towarzyszyć — powiedział Gaviral. — Jego lordowska mość Gavinius jest niedysponowany i nie wyjechał z Ni-moya. Jego lordowska mość Gavdat, który zajmuje się sztuką magiczną, również pozostał w mieście, gdyż prowadzi obliczenia prognostyczne, których nie mógł przerwać nawet z tak ważnego powodu.

— Ubolewam nad ich nieobecnością — powiedział dwornie Dekkeret, choć Septach Melayn poinformował go już, że Gavinius jest ohydnym, wiecznie pijanym głupcem, a ten drugi, Gavdat, głupcem innego rodzaju, wiecznie pogrążonym w studiach geomantycznych. Uprzejmość jednak nic go nie kosztowała, poza tym aż za dobrze wiedział, że nieważne czy pozna jednego, czy pięciu Sambailidów, czy nawet pięciuset. To z Mandraliską trzeba było się liczyć. A o nim na razie nikt nie wspomniał.

Był wieczór. Pora na bankiet.

Dekkeret słusznie podejrzewał, że zmarły prokurator żył w iście królewskim stylu. Główny budynek dworu był wielki, kamienny, miał siedem czy dziesięć sal o olbrzymich oknach, a najwspanialszą z nich była sala bankietowa, olbrzymia galeria w surowym, starodawnym stylu, z nagimi belkami z jasnoczerwonego drewna thembar i ciężkimi, szorstkimi ścianami z połączonych zaprawą kamieni, wznoszącymi się na zdumiewającą wysokość. A to była tylko wiejska rezydencja prowincjonalnego paniątka. Dekkeret zastanawiał się, jak może wyglądać pałac w Ni-moya, skoro taki jest wiejski dworek Dantiryi Sambaila?

Wielkie pomieszczenie było pełne. Zapewne zgromadził się tutaj cały dwór Pięciu Lordów. Kiedy przyszło do sadzania gości, nastąpiła drobna dysputa na temat protokołu. Dekkeret, jako Koronal, miał prawo do centralnego miejsca, z Fulkari u boku. Jednak jego lordowska mość Gaviral przynajmniej na razie twierdził, że jest Pontifexem tego kontynentu, cokolwiek to znaczyło, a jego brat, Gavahaud, był właścicielem Dworu Mereminene, więc i przypuszczalnym gospodarzem tego spotkania. Który z nich usiądzie po prawej ręce Koronala? Po szeptanej wymianie zdań Gavahaud ustąpił Gaviralowi i pozwolił mu zająć honorowe miejsce u boku Koronala, ale nie obyło się bez dalszego zamieszania, wywołanego przez pojawienie się trzeciego brata, Gavilomarina, mężczyzny o mokrych oczach, kretyńskim uśmiechu i aurze całkowitego nieskalania rozumem, który zajął bez pytania centralne miejsce, wybierając je chyba przypadkiem, i musiał być przesadzony w stronę brzegu podwyższenia, gdzie siedzieli Septach Melayn i Gialaurys. Dinitak został posadzony na drugim końcu.

Gdzie, zastanawiał się Dekkeret, jest Mandralisca?

Dotychczas nikt nawet nie wspomniał jego imienia. To było bardzo dziwne. W niezręcznych pierwszych chwilach, które nastąpiły po zajęciu miejsc, Dekkeret zapytał Gavirala, żeby mieć cokolwiek do powiedzenia:

— A wasz doradca, o którym tyle słyszałem? Na pewno jest tu dzisiaj, prawda?

— Nie lubi rozgłosu — odpowiedział Gaviral. — Znajdziecie go tam, po lewej, pod ścianą.

Dekkeret spojrzał we wskazanym kierunku na stojący daleko zwyczajny stół pomiędzy wieloma innymi. Choć nigdy wcześniej nie widział Mandraliski, rozpoznał go natychmiast. Wyróżniał się spośród otaczających go ludzi niczym śmierć na weselu. Był blady, poważny, z surową twarzą, cienkimi ustami, ubrany w ciasno przylegający strój z lśniącej, czarnej skóry, pozbawiony ozdób, jeśli nie liczyć jasnego wisiora ze złota, niewątpliwie symbolu piastowanego stanowiska. Jego twarde, błyszczące oczy skierowane były wprost na Dekkereta i nie odwrócił wzroku, gdy ich spojrzenia się spotkały.

A więc to jest Mandralisca, pomyślał Dekkeret. Po tak długim czasie wreszcie dzieli nas nie więcej niż sto stóp.

Zafascynowała go lodowata, odpychająca twarz i złowroga aura tamtego. Miał w sobie jakiś magnetyzm, jakąś diaboliczną moc. W jego rysach widać było olbrzymią, demoniczną niemal siłę woli. Dekkeret zrozumiał teraz, jak ten człowiek, uosobienie wszystkiego, co przez te lata prześladowało Prestimiona w jego rządach, mógł wywołać tyle problemów na całym świecie i to przez tyle lat. Miał prawdziwie ciemną duszę, jego istnienie sprawiało, że człowiek zastanawiał się, po co Bogini stworzyła kogoś takiego.

Po dłuższej chwili kontakt wzrokowy między Koronalem Majipooru i doradcą Lordów Zimroelu urwał się i to Mandralisca pierwszy odwrócił wzrok, żeby powiedzieć coś swoim towarzyszom przy stole. Było ich trzech: mężczyzna o okrągłej twarzy, wyglądający na kogoś z ludu, w średnim wieku albo trochę starszy, przystojny chłopak ze złotymi włosami i szczerą twarzą, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat i mały, ciemny człowiek o rozbieganych oczkach, który bez wątpienia był znienawidzonym wujem Dinitaka, Khaymakiem Barjazidem z Suvraelu.