— Nie wiesz tego lepiej niż ja, moja pani?
— Nigdy z nim o tym nie rozmawiam.
— A więc pozwól wyjaśnić sobie, pani — powiedział Septach Melayn — że jest tak gotów, jak to tylko możliwe. Przez te wszystkie dziesięciolecia, najpierw jako wyznaczony na Koronala, potem jako Koronal, musiał zdawać sobie sprawę, że na końcu jego życia leży Pontyfikat. Brał to pod uwagę. Pamiętaj, że walczył, by zostać Koronalem. Nie otrzymał tego stanowiska po prostu. Przez pełne dwa lata prowadził wojnę z Korsibarem, pokonał go i odebrał tron, który został mu skradziony. Czy walczyłby tak zaciekle o koronę gwiazd, gdyby nie był pogodzony z faktem, że po Zamku czeka go Labirynt?
— Mam nadzieję, że masz rację, Septachu Melaynie.
— Wiem, że ją mam, pani. I ty również.
— Może i tak.
— Zostanie Pontifexem nigdy nie będzie dla Prestimiona tragedią. To część obowiązków, nałożonych na niego, gdy Lord Confalume wybrał go na Koronala. A wiesz, że nigdy nie uchylał się od obowiązków.
— Tak, oczywiście. Ale… ale…
— Wiem, pani.
— Zamek… byliśmy tu tacy szczęśliwi…
— Żadnemu Koronalowi nie jest miło go opuszczać. Ani małżonce Koronala. Ale tak było od tysięcy lat, że najpierw jest się Koronalem, potem trzeba zostać Pontifexem, zejść w głębiny Labiryntu i do końca życia mieszkać pod ziemią, i…
Septach Melayn przerwał gwałtownie. Przestraszona Varaile zauważyła, że oczy zaszły mu mgłą.
Kiedy nadejdzie czas Prestimiona, jego przyjaciel także opuści Zamek. Podobnie jak pozostali, pójdzie za Prestimionem nawet do Labiryntu. Zrozumienie tego zabolało go i przez chwilę, krótką chwilę, Septach Melayn nie potrafił ukryć bólu.
Potem ta trudna chwila minęła. Powrócił jasny uśmiech dandysa i Septach Melayn dotknął czubkami palców złocistych loków nad czołem, mówiąc:
— A teraz przepraszam, lady Varaile, ale nadeszła pora lekcji fechtunku i uczniowie czekają.
Zebrał się do wyjścia.
— Zaczekaj — powiedziała. — Jeszcze jedno. Przypomniałeś mi o tym mówiąc o fechtunku.
— Pani?
— Czy w twojej grupie jest miejsce na jeszcze jednego ucznia? Mam kogoś takiego. Keltryn z Sipermit, od niedawna na Zamku.
Septach Melayn miał zaskoczoną minę.
— Pani, Keltryn zazwyczaj nie jest imieniem męskim.
— Zaiste, nie jest. Mówię o lady Keltryn, młodszej siostrze dekkeretowej Fulkari, która przedwczoraj prosiła mnie o wstawienie się za nią. Ponoć ta Keltryn całkiem sprawnie posługuje się bronią i chciałaby móc skorzystać ze specjalnego treningu, jaki zapewnić możesz tylko ty.
— Kobieta? — wykrztusił Septach Melayn. — Dziewczyna?
— Nie proszę cię, żeby została twoją kochanką. Chciałabym tylko, byś przyjął ją do swojej grupy.
— Ale czemu kobieta miałaby chcieć uczyć się fechtunku?
— Nie mam pojęcia. Może uważa, że to przydatna umiejętność. A może powinieneś sam ją o to spytać.
— A jeśli któryś z moich młodzieńców ją skrzywdzi? Broń treningowa jest tępa, ale mimo to może spowodować obrażenia.
— Mam nadzieję, że nie poważniejsze niż parę siniaków. Powinna to jakoś znieść. Przecież chyba nie zamierzasz jej odmówić tak po prostu, Septachu Melaynie! Kto wie? Może nauczysz się od niej czegoś, czego do tej pory o nas nie wiedziałeś. Przyjmij ją, Septachu Melaynie, proszę cię wprost.
— W takim razie jak mógłbym odmówić? Przyślij do mnie tę lady Keltryn, a ja zamienię ją w najlepszego fechmistrza, jakiego znała ziemia. Przysięgam ci to, pani. A teraz… za pozwoleniem, chciałbym się oddalić…
Varaile skinęła głową. Uśmiechnął się do niej, odwrócił i odszedł zamaszystymi krokami jak długonogi chłopak, którym był wiele lat temu, zostawiając ją w pustej sali tronowej.
Stała tam długo, pozwalając złym myślom wyparować.
Potem powoli wyszła, skręciła w lewo, w labirynt przejść, prowadzących ku dziwnej budowli o pięciu wierzchołkach, znanej jako Wieża Lorda Arioca, z której roztaczał się wspaniały widok na cały Wewnętrzny Zamek: na Dziedziniec Pinitora, staw Lorda Siminave, dalej rotundę Lorda Haspara, delikatne, lekkie balkony, zbudowane z polecenia Lorda Vildivara w niepojęcie odległych czasach.
Jakie to było piękne! Jak cudownie ten zbiór ciekawych budowli, zbieranych przez siedem tysięcy lat, pasował do siebie i tworzył gigantyczne, niezrównane dzieło sztuki architektonicznej!
Znakomicie, pomyślała Varaile.
Prestimion wciąż jest Koronalem, a ja wciąż mieszkam na Zamku, przynajmniej na razie.
W końcu wybije godzina, w której obowiązek pociągnie ich do Labiryntu. Takie były zasady, niezmienne od powstania świata. Przechodził przez to każdy Koronal i każda żona Koronala.
Niech Bogini zachowa w swej opiece Pontifexa Confalume’a, modliła się w myślach.
Nie było jednak wątpliwości, że życie Pontifexa dobiegało kresu. Ale najpierw, niech dane nam będzie jeszcze trochę czasu na Zamku. Tylko kilka miesięcy. Rok. Może dwa. Tyle, ile się da.
7
Znajdowali się na granicy Równiny Biczów. Przed nimi, niczym czerwona ściana wznosząca się na horyzoncie, leżała wąska linia płaskich urwisk z piaskowca, na których Pięciu Lordów wzniosło swoje pałace. Za nimi potężna rzeka Zimr płynęła na wschód.
— Spójrz, panie — powiedział Jacomin Halefice, wskazując w kierunku czerwonych wzgórz. — Sądzę, że jesteśmy prawie w domu.
Prawie w domu, pomyślał Mandralisca, uśmiechając się kwaśno. Tak. Dla niego to zdanie było tylko ponurym żartem.
On był w domu właściwie gdziekolwiek, wszędzie i nigdzie na świecie. Było mu to całkowicie obojętne, każde miejsce było w jego oczach takie samo. Przez moment uważał za dom niebezpieczne dżungle Stoienzar, wcześniej cele Zamku Lorda Prestimiona, jeszcze wcześniej wspaniałe kwatery we wciąż rozrastającym się Ni-moya. Żył też w wielu innych miejscach od czasu gorzkiego dzieciństwa w zapomnianym miasteczku wśród ośnieżonych szczytów Gór Gonghar, dzieciństwa, którego wolałby nie pamiętać. Przez ostatnie pięć lat postanowił nazywać domem tę suchą i tajemniczą okolicę w centralnym Zimroelu. Spoglądając teraz z granicy rozciągającej się przed nim piaszczystej, nieprzyjaznej równiny na spalone słońcem, czerwone urwiska gotów był przyznać Halefice’owi, że owszem, był prawie w domu, choć słowo to znaczyło naprawdę niewiele.
— To pałace ich lordowskich mości, prawda, wasza miłość? — spytał Jacomin Halefice, wskazując palcem szczyt. Adiutant jechał u boku hrabiego na spasionym, spokojnym, lawendowym wierzchowcu, który z trudem dotrzymywał kroku ostrzejszemu zwierzakowi Mandraliski.
Hrabia osłonił oczy od słońca i spojrzał w górę.
— Trzy z nich. Widzę dom Gaviniusa, Gavahauda i Gavdata — lśniące, szare kopuły z ceramicznych płytek połyskiwały czerwonawo w ostrym słońcu południa. — Za wcześnie jeszcze, jak sądzę, by wypatrzyć dwa pozostałe. Czy może ty już je widzisz?
— Nie, jeszcze nie, panie.
— Ja też nie — odparł Mandralisca.
Kiedy Pięciu Lordów postanowiło wcielić w życie swój nieco dziwny i sekretny plan zerwania ze zwierzchnictwem centralnej władzy, zdecydowali nie zakładać głównej kwatery w pałacu stryja w Ni-moya. Byłoby to z ich strony bardzo nieostrożne. Choć z natury bardzo nieostrożni, czasami zgadzali się posłuchać głosu rozsądku. Za radą Mandraliski zgodzili się przybyć do tej słabo zaludnionej i zaniedbanej prowincji, zwanej Gornevon, leżącej w połowie drogi pomiędzy Ni-moya i Verf na południowym brzegu Zimru.