Выбрать главу

Ton Gavirala był bardzo protekcjonalny. Z każdej sylaby biła beztroska nieszczerość i ledwo tajona hipokryzja. Przemawiał tak, jak można mówić do służącego, do lokaja, do posługacza — a raczej jak mógłby przemawiać ktoś, kto jest głupcem i nie wie, jak właściwie odnosić się do ludzi, od których jest się zależnym, choć mają niższą pozycję.

Mandralisca nie okazywał jednak śladu urazy.

— Dziękuję, mój panie — powiedział cicho z wdzięcznym uśmiechem i kiwając głową, jakby otrzymał złoty łańcuch, tytuł rycerski albo sześć wiosek na żyznej północy. — Zachowam w sercu twe słowa. Twoja pochwała wiele dla mnie znaczy, być może więcej, niż sądzisz.

— To nie pochwała, Mandralisco, to zwykłe stwierdzenie faktu — powiedział Gaviral, bardzo z siebie zadowolony.

Tak, Gaviral był najsprytniejszym z braci. Jednak Mandralisca wiedział, coś, czego nie wiedział tamten: nie był nawet w połowie tak sprytny, jak mu się zdawało. To była jego wielka wada. Można go było łatwo oszukać, wystarczało udawać zachwyt nad jego wspaniałym umysłem i miało się go w garści.

Gavinius wtrącił się ostro.

— Miałem sen — powiedział, wracając do tematu, jakby Mandralisca i Gaviral w ogóle ze sobą nie rozmawiali. — I to jaki sen! Przyszedł do mnie prokurator, dacie wiarę! Chodził przede mną, patrzył mi w oczy, mówił mi wspaniałe rzeczy. To było przesłanie, pewien jestem, ale od kogo? Na pewno nie od Pani. Po co Pani miałaby wysyłać do mnie ducha prokuratora? Czemu w ogóle Pani miałaby zesłać mi sen? — Gavinius beknął. — Musisz mi go wyjaśnić, Mandralisco. Szukałem cię cały dzień. Gdzie ty w ogóle byłeś? — odwrócił się, szukając bukłaka w czerwonym piasku placu. — I gdzie moja brandy? Co zrobiliście z moim bukłakiem?

— Idź do domu, Gaviniusie — powiedział Gaviral cicho, lecz rozkazująco. — Połóż się. Prześpij trochę. Hrabia wyjaśni ci twój sen później — niski człowieczek uderzył brata silnie w mostek. Gavinius spojrzał w dół, na miejsce, w które go uderzono, mrugając z zaskoczenia. — Idź. Idź, Gaviniusie — i Gaviral uderzył znowu, nieco mocniej. Gavinius, wciąż mrugając, poczłapał w stronę pałacu jak ogłupiały bidlak, a tuż za nim szły jego kobiety.

W tym czasie ich lordowskie mości Gavdat i Gavahaud pojawili się na placu, a Mandralisca dostrzegł, że od strony wzniesienia, które rozdzielało ich domy, nadchodzi Gavilomarin. Bracia zgromadzili się wokół swego tajnego doradcy.

Kiedy tylko dowiedzieli się o powodzeniu misji hrabiego, miękki Gavdat z obwisłymi policzkami i olbrzymimi dziurkami w nosie oświadczył, że postawił horoskop taumaturgiczny i to on zapewnił jej powodzenie. Gavdat miał się za swego rodzaju czarownika i niezdarnie usiłował parać się magią i zaklęciami. Próżny Gavahaud o byczym karku, brzydki jak pozostali bracia, ale głęboko przekonany o swojej niezwykłej urodzie, pogratulował Mandralisce delikatnym, eleganckim salutem. Z racji jego ciężkiej budowy, wyglądało to podwójnie groteskowo. Wielki, tłusty Gavilomarin, bezbarwny i pozbawiony charakteru, który zawsze przytakiwał wszystkiemu, co mówili pozostali, klasnął w dłonie jak przygłupek i radośnie zachichotał na wieść o spaleniu warowni.

— Niech tak zginą wszyscy, którzy nam się sprzeciwiają! — powiedział poważnie Gavahaud.

— Obawiam się, że będzie ich wielu — odparł Mandralisca.

— Masz na myśli Koronala? — zapytał Gaviral.

— To później. Myślę o innych, podobnych do pana na Vorthinar. Lokalnych książątkach, którzy dostrzegą szansę wyrwania się spod wszelkiej władzy. Kiedy zobaczą panów takich, jak wy, otwarcie sprzeciwiających się władzy Koronala i Pontifexa i odnoszących sukces, przestaną widzieć powody, by płacić podatki komukolwiek. Również wam, moi panowie.

— Spalisz ich dla nas tak, jak spaliłeś tamtego — powiedział Gavahaud.

— Tak. Tak zrobi! — zawołał Gavilomarin i znów zaklaskał radośnie.

Mandralisca uśmiechnął się smutno. Potem, stukając palcami w złoty symbol swojej funkcji, wiszący na szyi i patrząc kolejno na braci, powiedział:

— Moi panowie, odbyłem dziś długą podróż i jestem nader zmęczony. Za pozwoleniem, chciałbym się oddalić.

Kiedy jechali do wioski, w której mieszkali najważniejsi podwładni Pięciu Lordów, położonej kawałek drogi na południe od pałacu Gavirala, Jacomin Halefice odezwał się z wahaniem:

— Panie, czy mogę podzielić się prywatnym spostrzeżeniem?

— Jesteśmy przyjaciółmi, prawda, Jacominie? — odparł Mandralisca.

Zdanie to było tak dalekie od prawdy, że Halefice z trudem ukrył zdumienie. Po chwili jednak opanował się i rzekł:

— Zdaje mi się, panie, że bracia, kiedy teraz rozmawialiście… i zauważyłem to wcześniej, prawdę mówiąc… mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, ale… — zawahał się. — Próbuję powiedzieć, że…

— Wyrzuć to z siebie wreszcie.

— Zwracają się do ciebie tak protekcjonalnie, panie. Mówią, jakby byli wielkimi i potężnymi szlachcicami, a ty kimś nieważnym, traktują cię jak wasala, jak byle sługusa.

— Jestem ich wasalem.

— Ale nie służącym.

— Nie, nie do końca.

— Czemu więc znosisz ich bezczelność, panie? Bo tak właśnie jest i, wybacz mi, panie, ale boli mnie, gdy widzę, jak ktoś o takich zdolnościach jest w ten sposób traktowany. Czyżby zapomnieli, że są kimś tylko dlatego, że ty to sprawiłeś?

— Och, nie, nie jest tak. Za wiele mi przypisujesz, Jacominie. To Bogini uczyniła ich tym, czym są, oraz, jak sądzę, ich wspaniały ojciec, książę Gaviundar, z niewielką pomocą ich matki, kimkolwiek była — Mandralisca uśmiechnął się, krótko i lodowato. — Jedyne, co zrobiłem, to pokazanie im, jak mogą stać się panami kilku nieznaczących prowincji. A jeśli wszystko dobrze pójdzie, panami całego Zimroelu… może, kiedyś.

— I nie martwi cię ani trochę, że traktują cię z taką pogardą, panie?

Mandralisca przyjrzał się swojemu małemu, krzywonogiemu adiutantowi spokojnie i bardzo uważnie.

On i Jacomin Halefice znali się od ponad dwudziestu lat. Walczyli ramię w ramię z wojskami Prestimiona pod Granią Thegomar, kiedy Korsibar zginął z ręki własnego susuherskiego maga, a prokurator został pokonany i uwięziony przez Prestimiona, zaś sam Mandralisca, który walczył aż do całkowitego wyczerpania, odniósł ranę i dostał się do niewoli Rufiela Kisimira z Muldemar. Byli też razem podczas drugiej wielkiej porażki wśród gąszczy manganozy w Stoien, kiedy to Dantirya Sambail zginął z ręki Septacha Melayna. Halefice pomógł wtedy Mandralisce prześliznąć się przez poszycie i zniknąć, gdy ścigał go Navigorn z Hoikmar. To z pomocą Halefice’a Mandralisce udało się uciec z Alhanroelu i oddać się na służbę dwóch braci Dantiryi Sambaila.

Lojalność i oddanie Halefice’a były niezaprzeczalne. Był prawą ręką Mandraliski tak, jak on sam był prawą ręką Dantiryi Sambaila. Pomimo to, przez te wszystkie lata, Halefice nigdy nie odważył się przemówić tak bezpośrednio, jak właśnie to zrobił. Na swój sposób, pomyślał Mandralisca, było to wzruszające.

Odpowiedział uważnie:

— Jeśli zdaje się, że traktują mnie pogardliwie, Jacominie, to dlatego, że są szorstcy w obejściu, jak wszyscy z tego klanu. Pamiętasz ich eleganckiego ojca, Gaviundara, i pięknego wuja, Gaviada. Ich stryj, Dantirya Sambail, także nie słynął z delikatności wypowiedzi. Tam gdzie ty, przyjacielu, widzisz pogardę, ja znajduję zaledwie brak taktu. Nie obraża mnie to. Taką mają naturę. Są nieokrzesanymi, szorstkimi ludźmi. Wybaczam im to, ponieważ wszyscy gramy w tę samą grę, rozumiesz?