— Panie? — Halefice miał pustkę w oczach.
— Najwyraźniej nie rozumiesz. Ujmę to tak: ja przydaję się Sambailidom, a oni, świadomie czy nie, choć sądzę, że nie, przydają się mi. Podobnie jest między nami. Pomyśl o tym, Jacominie. Ale zachowaj swoje wnioski dla siebie. Nie rozmawiajmy o tym więcej, dobrze? — Mandralisca odwrócił się w kierunku swojej prostej chatki. — Tutaj nasze drogi się rozchodzą — powiedział. — Życzę ci miłego dnia.
10
Światła pozostały włączone, a Falco został z Prestimionem, gdy ten próbował się uspokoić. Diandolo przyniósł mu chłodny, kojący nerwy napój. Właściciel kwatery, odchodzący niemal od zmysłów ze smutku, że król właśnie pod jego dachem miał tak przerażający sen, jął wylewać z siebie tak wartki potok wyrazów przejęcia i zakłopotania, że Falco musiał wyprosić go z pokoju. Młody książę Taradath, który towarzyszył Prestimionowi w Fa i miał własny apartament po drugiej stronie dziedzińca, pojawił się wreszcie, w końcu wyrwany z głębokiego, młodzieńczego snu przez zamieszanie, które panowało w korytarzach. Prestimion odesłał go. Koszmary ojca nie musiały być jego zmartwieniem.
Był trzeci dzień państwowej wizyty Prestimiona w Fa. Do tej pory wszystko odbywało się zgodnie z planem, bankiety, przemowy, przyznawanie królewskich łask zasłużonym obywatelom i tak dalej. Jednak przez dwie pierwsze noce miał ten męczący sen o bieganiu po nieznanych poziomach Zamku, choć, dzięki niech będą Bogini, bez dodatkowej udręki w postaci pojawienia się w nim Thismet. Teraz zaś spadł na niego w całym swoim okropieństwie.
— Krzyczałeś coś jakby „tizmit, tizmit, tizmit”, mój panie — powiedział mu Falco. Oczywiście, imię Thismet nic dla niego nie znaczyło. Nie więcej niż sześć osób na całym świecie wiedziało, kim była. — Tak głośno, że słyszałem dwa pokoje dalej. „Tizmit! Tizmit!”.
— W snach można mówić różne rzeczy, Falco. Niekoniecznie z sensem.
— To musiał być wyjątkowy koszmar, panie. Wciąż jesteś blady. Daj mi to, proszę — powiedział, sięgając za siebie, po butelkę, którą Diandolo właśnie wniósł do pokoju. — Nie słyszysz, jaki zbolały nasz Koronal ma głos? Jeszcze cos do picia, panie?
Prestimion spojrzał na butelkę. Tym razem była to brandy. Wypił ją jak wodę.
Falco zapytał:
— Czy mam wezwać tłumacza snów, by wyjaśnił twój, panie?
— Nikt poza Panią Wyspy nie objaśnia snów Koronala, Falco, i wiesz o tym. A Pani nie ma w pobliżu — Prestimion wstał. Wciąż niepewnie trzymał się na nogach, lecz podszedł do okna. Na zewnątrz panowała ciemność. Tu, w pięknym Fa, radosnym, czarującym mieście, pełnym różowych willi o rzeźbionych, kamiennych balkonach, zbudowanych poziomami na stokach wzgórz, wciąż był środek bezksiężycowej nocy. Prestimion oparł się na parapecie i wychylił się, by odetchnąć chłodnym, słodkim, nocnym powietrzem.
Minęło dwadzieścia lat, a wspomnienie Thismet wciąż go nawiedzało.
I ona, i jej brat nie żyli od dawna i zostali zapomniani, zapomniani tak dokładnie, że ich własny ojciec nie miał pojęcia, że kiedykolwiek żyli. Zadbał o to oddział magów Prestimiona na polu bitwy pod Granią Thegomar zaraz po wielkim zwycięstwie, kiedy kolosalny czarodziejski wysiłek wymazał z pamięci świata wszystkie wspomnienia o rewolcie Korsibara.
Ale Prestimion nie zapomniał. I teraz, po tych wszystkich latach z Varaile, tą, którą kochał z niegasnącą pasją, Thismet wciąż zakradała się do jego niebronionego umysłu, gdy spał. Wiedział, że nigdy nie zdoła zrzucić jarzma władzy, którą nad nim miała. Była jego zaprzysięgłym wrogiem, potem jak grom spadła na nich zdumiewająca miłość, a potem, kiedy była jego tylko przez parę chwil, nastąpiła ta fatalna chwila na polu bitwy pod Granią Thegomar, w której niemal równocześnie zdobył koronę i stracił ukochaną.
— Zostawię cię teraz samego, mój panie — powiedział Falco. — Zapewne pragniesz spać. Do świtu pozostały jeszcze trzy godziny.
— Tak, zostaw mnie — odparł Prestimion.
Nie wrócił do łóżka. Tam czekał na niego ten sen. Wyjął z pudełka z brązu teczkę rządowych dokumentów, czekających na jego podpis, którą wszędzie ze sobą woził i zabrał się do pracy. W dowolnej chwili jego podpisu wymagało pięćdziesiąt albo i sto papierów, w większości stworzonych przez nader pracowitych urzędników Pontyfikatu, choć część pochodziła od jego rządu.
Większość z tego dotyczyła drobiazgów, były to rutynowe oświadczenia i dekrety, porozumienia handlowe między prowincjami, poprawki do kodeksu celnego, sprawy tego typu, które inny Koronal zleciłby do czytania swoim podwładnym, a sam rzuciłby tylko okiem na krótkie podsumowanie przed podpisaniem. Papiery z Labiryntu, już podpisane przez Pontifexa lub jego pełnomocnika, w ogóle nie wymagały uwagi Koronala, a tylko podpisu. W teorii Koronal mógł odrzucić każdy dekret i odesłać go do Labiryntu do poprawki, ale nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio skorzystano z tego przywileju. Prestimion jednak starał się przeczytać tyle, ile tylko mógł. Częściowo wynikało to z jego przemożnego poczucia obowiązku, ale także, w takie noce jak ta, zanurzenie się w tak nużącej pracy dziwnie go uspokajało.
Brakowało wciąż godziny lub dwóch do świtu, gdy usłyszał hałas dobiegający z dziedzińca: otwieraną bramę, wibrujący pomruk latacza, rozkazujący głos, donośnie wzywający bagażowych. To dziwne, pomyślał Prestimion, że ktoś pojawia się w królewskiej kwaterze o podobnej godzinie i tak bardzo hałasuje.
Wyjrzał.
Latacz przybył z Zamku. Miał wymalowany królewski symbol. Wysiadł z niego duży, mocno zbudowany mężczyzna w przepasanej, długiej do kostek, czerwonej tunice. Jego pierś i ramiona sprawiły, że Prestimion z początku pomyślał, że to Gialaurys, ale był potężniejszy nawet od Wielkiego Admirała i miał wydatny brzuch. W porównaniu z nim Gialaurys wyglądałby na szczupłego. Poza tym mówił z czystym akcentem z Góry Zamkowej, nie z szeroką, płaską, niemal komiczną intonacją z Piliploku, charakterystyczną dla Gialaurysa. Po chwili Prestimion zrozumiał, że to musi być Navigorn.
Tutaj? Dlaczego? Co się stało?
— Falco! — zawołał Prestimion. Ochmistrz stanął w drzwiach niemal natychmiast. Także wyglądał, jakby się nie kładł. — Falco, właśnie przybył jego lordowska mość Navigorn. Jest na dziedzińcu. Dopilnuj, żeby natychmiast go tu przyprowadzono.
Wspinaczka na trzecie piętro sprawiła, że Navigorn przyszedł zadyszany i czerwony na twarzy. Przez chwilę niepokojąco chwiał się w drzwiach, wysoki i niezgrabny naprzeciw niewielkiego Prestimiona. Przemówił z trudem.
— Prestimionie… właśnie… przybyłem… prosto z… Zamku. Wyjechałem wczoraj po południu i jechałem w nocy — Navigorn powoli usiadł na jednym z krzeseł pod oknem, delikatnej plecionce ze złotego drzewa kamateros, które pod jego ciężarem skrzypiało i jęczało, ale wytrzymało. — Nie przeszkadza ci, że usiądę, Prestimionie? Bieganie po tych schodach… — uśmiechnął się szeroko. — Nie jestem już w dawnej formie.
— Siadaj. Siadaj. W ten sposób zajmiesz mniej miejsca — Navigorn rozsiadł się ostrożnie. Prestimion przemówił cierpliwie. — Przynosisz złe wieści?
Wielki mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał mu w oczy. Przez moment zdawał się szukać sposobu, jak zacząć wypowiedź.
— Pontifex być może miał udar.
— Ach — powiedział Prestimion, wymawiając to słowo, jakby uderzono go w pierś. — Udar. Może miał udar, powiadasz?