— Nie ma wątpliwości, że to warownia — powiedział Thastain, nie oddając lunety.
Sudvik Gorn miał rację. Teraz, w porze suchej, podpalenie budynku nie sprawi najmniejszych trudności. Wystarczy zrzucić z góry trzy czy cztery głownie, a dach zapłonie. Iskry spadną na suchą, nieskoszoną trawę, która rośnie wokół warowni, a od niej zajmą się skręcone, powykrzywiane krzaki, wyglądające, jakby były pokryte olejem. Wszędzie wokół rozpęta się ogniste piekło. W kilka chwil pan na Vorthinar i jego ludzie upieką się żywcem.
— Widzisz strażników? — zapytał Criscantoi Vaz.
— Nie. Ani żywej duszy. Wszyscy pewnie są w środku. Nie… chwila… tak, ktoś tam jest!
Zza rogu budynku wyszła dziwaczna postać, bardzo chuda i dziwnie wydłużona. Zatrzymała się i spojrzała w górę, jakby wprost na Thastaina. Chłopak błyskawicznie upadł na brzuch i wściekłym machnięciem lewej ręki nakazał stojącym za nim ludziom, by odsunęli się od krawędzi. Później wychylił się znowu. Ostrożnie wysunął lunetę. Człowiek na dole szedł w swoją stronę. Może niczego nie zauważył.
W jego sposobie poruszania było coś wyjątkowo dziwnego. Krok miał chwiejny, ruchy dziwacznie sprężyste. Zdawało się, że człowiek ów ma jakby za luźne stawy, było w nim coś, rzec by można, gumowego. I ta twarz, niepodobna do żadnej, jaką Thastain dotychczas widział. Jakby… czy to możliwe?
Thastain zamknął jedno oko, a drugim patrzył najuważniej, jak umiał.
Tak. Po plecach chłopaka przebiegł dreszcz. Metamorf. Bez wątpienia Metamorf. Był to dla Thastaina nowy widok. Całe swoje krótkie życie spędził tutaj, w północnym Zimroelu, gdzie Metamorfów spotykało się sporadycznie, gdzie właściwie byli postaciami na poły legendarnymi.
Dobrze się przyjrzał. Poprawił ostrość w lunecie i teraz wyraźnie dostrzegał zielonkawy odcień skóry tamtego, jego wąskie usta, wydatne kości policzkowe, maleńki nos. Długi łuk, który to stworzenie nosiło przerzucony przez plecy, bez wątpienia był dziełem Metamorfów, wykonanym z lekkiej plecionki i na oko piekielnie giętkim. Idealna broń dla kogoś, kto ma elastyczny szkielet, umożliwiający prawie dowolne transformacje.
Niewiarygodne. Było tak, jakby teren wokół warowni patrolował demon. Kto sprzymierza się z Metamorfami, nawet jeśli buntuje się przeciwko swym prawowitym panom? Jakiekolwiek kontakty z tajemniczymi autochtonami tej planety sprzeciwiały się prawu. Thastain pomyślał, że to nie tylko nielegalne, lecz zwyczajnie potworne.
— Tam jest Zmiennokształtny — wyszeptał za siebie. — Widzę, jak chodzi przed budynkiem. Tak więc prawdą są historie, które słyszeliśmy: pan na Vorthinar sprzymierzył się z nimi!
— Myślisz, że cię widział? — zapytał Criscantoi Vaz.
— Wątpię.
— W porządku. Odsuń się od krawędzi, zanim cię zobaczy.
Thastain, nie wstając, popełznął do tyłu i dźwignął się na nogi dopiero w bezpiecznej odległości od zbocza. Gdy podniósł głowę, zdał sobie sprawę, że wciąż ciąży na nim pełne lodowatej nienawiści spojrzenie Sudvika Gorna, ale teraz on i jego wrogość mało go interesowały. Mieli zadanie do wykonania.
2
Poranek na Zamku. Jasne, złotozielone światło wpadało do wspaniałego apartamentu na szczycie Wieży Lorda Thrayma, rezydencji Koronala i jego małżonki. Lśniącym strumieniem zalewało okazałą sypialnię o ścianach z granitu w ciepłym kolorze, przybranych arrasami ze złotogłowiu, w której budziła się lady Varaile.
Zamek.
Kiedy mówiło się „Zamek”, wszyscy na świecie wiedzieli, o który dokładnie zamek chodzi: żaden inny, jak tylko Zamek Lorda Prestimiona, nazywany tak przez mieszkańców Majipooru przez ostatnie dwadzieścia lat. Wcześniej zwali go Zamkiem Lorda Confalume’a, wcześniej Lorda Prankipina, i tak dalej, aż do czasów skrytych we mgle przeszłości: Zamek Lorda Guadelooma, Zamek Lorda Pinitora, Zamek Lorda Kryphona, Zamek Lorda Thrayma, Zamek Lorda Dizimaule’a… Kolejni Koronalowie nieskończonych stuleci długiej historii Majipooru, wielcy i przeciętni, a także tacy, których imiona i osiągnięcia zostały niemal całkiem zapomniane. Król za królem, aż do na wpół mitycznego budowniczego Zamku, Lorda Stiamota sprzed siedemdziesięciu wieków. Wszyscy na czas swego panowania nadawali Zamkowi swoje imię. A teraz był to Zamek Lorda Koronala Prestimiona i jego żony, lady Varaile.
Każde rządy mają swój koniec. Pewnego dnia, to miejsce prawie na pewno będzie Zamkiem Lorda Dekkereta i Varaile o tym wiedziała.
Niech jednak ten dzień nie nadejdzie prędko. Modliła się o to.
Kochała Zamek. Przez pół życia mieszkała w tej niepojętej budowli, składającej się z trzydziestu tysięcy pokoi, położonej na szczycie zadziwiającej, wysokiej na trzydzieści mil Góry Zamkowej, wystającej z powierzchni planety jak gigantyczny kolec. To był jej dom. Nie chciała go opuszczać, a musiało to nastąpić z dniem, gdy Prestimion zostanie Pontifexem, a Dekkeret zastąpi go na stanowisku Koronala.
Tego ranka, gdy Prestimion przebywał w jednym z miast położonych niżej na Górze i otwierał nową tamę, przewodniczył nadaniu tytułu diuka czy też wykonywał jedną z miliona innych czynności, przypisanych Koronalowi — Varaile nie pamiętała, z jakiego powodu wyruszył w podróż tym razem — ona obudziła się samotna w wielkim łożu w królewskim apartamencie, tak jak działo się to ostatnio zbyt często. Nie mogła towarzyszyć Koronalowi w jego niekończących się pielgrzymkach. Wrzał w nim niepokój, z powodu którego wciąż musiał podróżować.
Chętnie widziałby ją u swego boku w czasie tych wypraw, gdyby tylko mogła z nim wyruszyć. Oboje jednak wiedzieli, że zazwyczaj było to niemożliwe. Dawno temu, kiedy byli nowożeńcami, zawsze podróżowała z Prestimionem, potem jednak pojawiły się dzieci i jej własne obowiązki, ceremonie, działalność społeczna i audiencje, które trzymały ją na Zamku. Teraz tylko z rzadka Koronal i jego małżonka podróżowali razem.
Chociaż momenty rozłąki były konieczne, Varaile wciąż nie mogła pogodzić się z faktem, że zdarzały się tak często. Po szesnastu latach małżeństwa kochała Prestimiona nie mniej, niż kiedy się poznali. Kiedy pierwsze, jaśniejące promienie słońca wpadły do królewskiej sypialni przez wielkie, kryształowe okno, odruchowo spojrzała w bok, by dostrzec złotozielony błysk światła na żółtych włosach Prestimiona na poduszce obok.
Ale była w łóżku sama. Jak zawsze, potrzebowała chwili, by to zrozumieć, by przypomnieć sobie, że Prestimion wyjechał, cztery czy pięć dni temu, dokąd? Do Bombifale? Hoikmar? Doliny Deepenhow? Tego też nie pamiętała. Gdzieś był, w jednym z Miast Zbocza, albo może w pierścieniu Miast Strażniczych. Na zboczach Góry było pięćdziesiąt miast. Koronal pozostawał w nieustannym ruchu, Varaile przestała już śledzić trasy jego podróży, znała tylko daty jego długo wyczekiwanych powrotów.
— Fiorinda? — zawołała.
Natychmiast z pokoju obok dobiegła ją wypowiedziana ciepłym kontraltem odpowiedź:
— Idę, pani!
Varaile wstała, przeciągnęła się i pozdrowiła swoje odbicie w lustrze na przeciwległej ścianie. Wciąż sypiała nago, jak wtedy, gdy była jeszcze dziewczynką. Choć miała ponad czterdzieści lat i dała Koronalowi trzech synów i córkę, pozwalała sobie na jeden przejaw próżności: czerpała przyjemność z obserwowania, jak jej ciało nie poddaje się starzeniu. Nie wspomagała go magią. Prestimion wyraził kiedyś pogardę dla takich zabiegów, poza tym Varaile uznawała je za zbyteczne, przynajmniej na razie. Była wysoka, gibka, miała długie uda i choć była dość mocno zbudowana, z pełnymi piersiami i raczej szeroką talią, z wiekiem nie przybrała na wadze. Jej skóra była gładka i jędrna, włosy wciąż kruczoczarne i lśniące.