— Thastain, panie.
— Thastain z Sennec. Trochę mało rytmiczne. Hrabia Thastain z Sennec, czy to nie brzmi lepiej? Thastain, hrabia Sennec. Hrabia Sennec i Horvenar. Przyznasz, że jest w tym pewien splendor?
Chłopiec nie odpowiadał. Jego twarz wyrażała w równym stopniu oszołomienie, strach i, być może, irytację lub nawet gniew.
Mandralisca uśmiechnął się.
— Uważasz, że się tobą bawię?
— Kto zechciałby zrobić ze mnie hrabiego, wasza miłość?
— A kto zrobiłby go ze mnie?A jednak jestem hrabią. Hrabia Mandralisca z Zimroelu, proszę, oto prawdziwa poezja! Kiedyś byłem tylko chłopcem ze wsi, jak ty, chłopcem z Gongharów. Dantirya Sambail nadał mi tytuł w przeddzień swojej śmierci. „Dobrze mi służyłeś, Mandralisco, i otrzymasz za to odpowiednią nagrodę”. Byliśmy wtedy w dżunglach Stoienzar. Nie wiedzieliśmy, że tamci zaraz nas znajdą. Ukląkłem, a wtedy on dotknął mojego ramienia sztyletem i na miejscu nadał mi hrabiowski tytuł. Hrabia Zimroelu. Nikt go wcześniej nie nosił. Następnego dnia ludzie Prestimiona odnaleźli nasz obóz i zabili prokuratora. Ja uciekłem i zabrałem ze sobą moje hrabiostwo… Kiedyś może i z ciebie zrobimy hrabiego. Ale najpierw musimy jego lordowską mość Gavirala uczynić Pontifexem. A jego lordowską mość Gavahauda, jak sądzę, Koronalem.
Słowa te nie wywołały reakcji innej niż puste spojrzenie i, po chwili, zdumione zmarszczenie czoła.
Może za wiele powiedział. Mandralisca zrozumiał, że nadeszła pora, by kazać chłopakowi odejść. Czerpał z tego wszystkiego dziwną przyjemność. Niewinność Thastaina była czarującą nowością, a sam Mandralisca był tego poranka w dziwnie otwartym nastroju. Jednak już dawno nauczył się nie ufać przyjemnościom, a nawet się ich obawiać. A przy tym chłopcu zaczynał się czuć zbyt swobodnie. To było niebezpieczne.
— Znasz imię tego mojego gościa? — zapytał.
— Barz… Braj… Barjz…
— Barjazid?
— Tak, Barjazid! Właśnie tak, panie! Khaymak Barjazid z Suvraelu!
Tak. Teraz Mandralisca przypomniał sobie korespondencję, propozycję, zaproszenie. Wcześniej wyleciało mu to z głowy.
— Ten Khaymak Barjazid przebył daleką drogę. Gdzie teraz jest?
— Na terenie zamkniętym, tam, gdzie trzymamy wszystkich, którzy przybywają drogą z doliny przez pustynię pungatanów. Znalazła go obsada pierwszej strażnicy. Twierdzi, że macie do omówienia interesy.
Mandralisca poczuł ukłucie podniecenia. W końcu, Barjazid! To ten, który nieoczekiwanie przeżył. Długo mu to zajęło. Obiecywał, że przyjedzie, przez prawie rok. Obiecywał też inne rzeczy. Mogę być bardzo przydatny, pisał. Pozwól mi na wizytę, a pokażę ci, co mam.
— Dziękuję ci, hrabio Thastainie. Powiedz mu, żeby przyszedł.
Chłopak ruszył do drzwi.
— Przyprowadzę go, wasza miłość.
— Tak — albo nie.
Barjazid powinien tu być wiele miesięcy temu. Niech ten przeklęty, śliski cwaniak podsmaży się jeszcze chwilę na słońcu. I tak pustynny upał nie jest mu obcy. Poza tym niedobrze by było wyglądać na zbyt zainteresowanego teraz, kiedy tamten — i, jak podejrzewał Mandralisca, również jego towary — wreszcie tu był. Nadgorliwość zawsze pozbawia przewagi.
— Poczekaj, chłopcze!
— Panie?
Mandralisca ułożył swoje długie, wąskie palce w kształt wieży.
— Jeszcze jedno pytanie i pozwolę ci odejść. Opowiedz mi coś o sobie. Dlaczego wstąpiłeś na służbę Pięciu Lordów? Co chciałeś przez to osiągnąć?
— Osiągnąć, panie? Nie rozumiem. Nie szukałem zysku. To była kwestia obowiązku, wasza miłość. Pięciu Lordów to prawowici panowie Zimroelu, spadkobiercy prokuratora Dantiryi Sambaila.
— Piękne słowa, hrabio Thastainie. Podziwiam twoje poświęcenie dla sprawy.
Chłopiec znów ruszył w stronę drzwi, jakby chciał jak najkrócej przebywać w towarzystwie Mandraliski.
Ten jednak znowu przemówił, kolejny raz go zatrzymując:
— Wiesz może, czym się zajmowałem, gdy wstąpiłem na służbę prokuratora Dantiryi Sambaila?
— Skąd miałby wiedzieć, panie?
— Zaiste, skąd miałbyś. Byłem jego praegustatorem. To bardzo staromodne zajęcie. Coś z czasów mitów i bajek. Dantirya Sambail czuł, że potrzebuje kogoś takiego. A może po prostu chciał go mieć, jak ozdobę, jak średniowieczne widowisko. Kiedy tylko dostawał coś do jedzenia lub picia, próbowałem tego przed nim. Kawałek jego mięsiwa, łyk jego wina. Nie brał do ust niczego, czego wcześniej nie spróbowałem. Robiłem niezłe wrażenie, kiedy tak stałem przy jego boku podczas bankietów na Zamku albo w Labiryncie — Mandralisca uśmiechnął się znowu. To wyczerpuje limit na cały poranek, pomyślał. — Idź już. Przyprowadź mi mojego Barjazida.
12
— Mam z tobą pojechać? — zapytała Varaile. — Wiesz, że mogłabym.
— Aż tak chętnie zobaczysz znów Labirynt?
— Nie chętniej niż ty, Prestimionie. Ale od wieków nie podróżowaliśmy razem. Nie próbujesz mnie unikać, prawda?
Spojrzał na nią, szczerze zaskoczony.
— Unikać cię? Chyba żartujesz. Po prostu chcę prostej wizyty bez komplikacji, chcę szybko pojechać i wrócić jeszcze szybciej. On nie jest chyba tak chory, jak myśleliśmy. Spędzę z nim parę dni, omówię wszystkie ważne sprawy, jakie możemy mieć do omówienia, będę mu życzył długiego życia i dobrego zdrowia, po czym wrócę do domu. Jeśli pojadę z tobą, albo Dekkeretem, Septachem Melaynem czy Dembitave, z kimkolwiek ponad absolutnie podstawową świtę Koronala, to podróż ta od razu stanie się poważniejszą sprawą i konieczne będzie zachowanie ceremoniału. Nie chcę go męczyć. A już zwłaszcza nie chcę pojawiać się w towarzystwie tylu dworzan, że Confalume pomyśli sobie, że odbywamy oficjalną, pożegnalną wizytę u umierającego.
— Nie przypominam sobie, żebym sugerowała zabranie całego dworu — odparła Varaile. — Zwyczajnie zaproponowałam, że pojadę z tobą.
Prestimion wziął ją za ręce i przysunął twarz blisko jej twarzy. Byli prawie równego wzrostu. Uśmiechnął się i dotknął nosem jej nosa.
— Wiesz, że cię kocham — powiedział cicho. — Ale czuję, że tę podróż powinienem odbyć sam. Jeśli chcesz ze mną jechać, nie mam sposobu, żeby cię powstrzymać. Ale wolałbym pojechać sam i jak najprędzej wrócić. Przyjdą takie lata, że będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu, by być razem w Labiryncie.
— A więc wrócisz?
— Tym razem tak. Obawiam się, że następnym razem pojadę tam na dłużej.
Bardzo podobną rozmowę przeprowadził chwilę wcześniej z Dekkeretem, a z Septachem Melaynem niezbyt odmienną. Wszyscy traktowali go, jakby to on, nie Confalume, wymagał troski. Widzieli możliwość śmierci Pontifexa jako ogromny kryzys dla Prestimiona, chcieli zgromadzić się wokół niego, chronić go i pocieszać.
W pewnym sensie mieli oczywiście rację. Owszem, miał się zmierzyć z poważną sprawą — nie chodziło o wizytę w Labiryncie, lecz nieuniknioną zmianę, która leżała niedaleko przed nim. Ale czy myśleli, że kiedy tylko postawi nogę w podziemnej stolicy, wybuchnie płaczem? Czy wierzyli, że jest niezdolny poradzić sobie z perspektywą zostania Pontifexem, więc musi wciąż mieć obok siebie najbliższych? Jak miał im wytłumaczyć, że Koronalowie wciąż, dzień i noc, żyli w świadomości, że w każdej chwili mogą zostać Pontifexami? Że ta możliwość była częścią składową ich pracy i że ktoś, kto nie potrafił jej znieść, nie nadawał się na Koronala?