A teraz przyszła pora Prestimiona z Muldemar, obecnie Lorda, a pewnego dnia Pontifexa. Czy będzie uznany godnym spadkobiercą wielkiego Prankipina i wspaniałego Confalume’a? Być może. Pod jego rządami Majipoor kwitł. Popełniał błędy, ale Prankipin także, podobnie Confalume. Jego największym osiągnięciem było uratowanie świata przed złą władzą Korsibara, ale nikt się o tym nigdy nie dowie. Czy dokonał jeszcze czegoś wielkiego? Na pewno miał nadzieję, że tak było, ale ze wszystkich ludzi na świecie on wiedział najmniej w tej materii. Wciąż był młody. Miał głęboką nadzieję i wierzył, że w końcu zostanie umieszczony w jednym rzędzie z tymi architektami złotego wieku.
— A to Stiamot? — zapytał Taradath.
— Jest dalej, chłopcze. Oczywiście, artysta musiał zgadywać, jak wyglądał, ale oto on. Tu… pokażę ci…
Niezwykle dziarsko, powłócząc nogą tylko odrobinkę, Confalume poszedł na drugi koniec pokoju. Prestimion patrzył, jak idzie z Taradathem od portretu do portretu, wymieniając imiona dawnych imperatorów.
Chłopiec pozostał tam i wpatrywał się poważnie w twarze Pontifexów, którzy rządzili światem, kiedy do narodzin Stiamota brakowało tysięcy lat. Confalume wrócił do miejsca, gdzie siedział Prestimion, napełnił kielichy i przemówił cichym, poufnym tonem.
— Tak naprawdę przyleciałeś tutaj, ponieważ myślałeś, że umieram, prawda? Chciałeś na własne oczy przekonać się o moim stanie?
— Nie wiem, co myślałem. Ale wiadomości z Labiryntu na twój temat były niepokojące. Uznałem, że właściwym będzie cię odwiedzić. Człowiek w twoim wieku, który przechodzi udar…
— Kiedy to się stało, sam myślałem, że umieram. Ale tylko wtedy. Daleko mi jeszcze do końca, Prestimionie.
— Oby naprawdę tak było.
— Mówisz to w trosce o mnie, czy o siebie? — spytał Pontifex.
— Wiesz, jak niemiło to zabrzmiało?
Confalume roześmiał się.
— Ale to prawda! Nie chcesz jeszcze być Pontifexem, mam rację?
Prestimion z niepokojem spojrzał w stronę Taradatha, który stał po przeciwnej stronie pokoju, zapewne poza zasięgiem głosu. Kiedy odpowiadał, w jego głosie czuć było lekką irytację.
— Cały Majipoor pragnie, byś żył dalej w dobrym zdrowiu i jak najdłużej, wasza wysokość. Pod tym względem nie jestem żadnym wyjątkiem. Ale zapewniam cię, że gdyby Bogini postanowiła zabrać cię jutro, jestem gotów na wszystko, co będzie ode mnie wymagane.
— Jesteś? No tak, mówisz, że jesteś, i chyba muszę dać temu wiarę — Pontifex zamknął oczy. Zdawał się zaglądać w nieskończone otchłanie czasu. Prestimion obserwował leciutkie pulsowanie na pożyłkowanych powiekach starca i czekał. Czyżby Confalume zasnął? Lecz nagle Pontifex znów spojrzał wprost na niego, a jego bystre, szare oczy były jak zawsze przenikliwe. — Pamiętam, jak siedziałem tu z tobą dawno temu, podczas twojej pierwszej wizyty jako Koronal. Pamiętam, jak mówiłem ci, że po czterdziestu latach pracy na Zamku chętnie przeniesiesz się do Labiryntu. Pamiętasz to?
— Tak.
— Jesteś w połowie drogi do tych czterdziestu lat. Musisz więc mówić przynajmniej pół prawdy, kiedy twierdzisz, że gotów jesteś objąć tu władzę. Ale nie obawiaj się, Prestimionie. Czeka cię następnych dwadzieścia lat — Confalume wskazał na stół, na którym znajdowała się jego kolekcja przyrządów astronomicznych. — Tak się składa, że w zeszłym tygodniu postawiłem sobie horoskop. O ile w moich obliczeniach nie było poważnego błędu, dożyję wieku stu dziesięciu lat. Będę najdłużej rządzącym Pontifexem w historii Majipooru. Co na to powiesz, Prestimionie? Ulżyło ci, prawda? Przyznaj się, ulżyło? Przynajmniej w tej chwili czujesz ulgę. Ale mówię ci, młody przyjacielu, kiedy odbędę podróż powrotną do Źródła, ty już dawno będziesz miał dość bycia Koronalem. Ani przez chwilę nie pożałujesz, że opuszczasz Zamek. Przyjdzie czas, kiedy będziesz pragnął zostać Pontifexem, wierz mi. I wierz mi, będziesz gotów schować się w Labiryncie, bardziej niż gotów!
W drodze powrotnej Prestimion zastanawiał się nad słowami Confalume’a. Musiał przyznać, że oszukiwał przynajmniej siebie twierdząc, że gotów jest w pełni przyjąć Pontyfikat. Najmocniejszym tego dowodem była ulga, którą odczuł, gdy dowiedział się o nieoczekiwanie dobrym stanie zdrowia Confalume’a. To było wytchnienie, niewątpliwe wytchnienie, a to oznaczało, że zostanie Pontifexem wciąż jawiło mu się jako ponury i nieubłagany wyrok, a nie prosty obowiązek. Choć bardzo wątpił w astrologiczne wyliczenia Confalume’a, wszystko wskazywało na to, że zmiana władców wciąż była kwestią lat.
Przed odjazdem na Zamek zabrał Taradatha na krótkie zwiedzanie miasta. Chłopiec w swoim krótkim życiu widział już wiele wspaniałych rzeczy, ale dziwność Labiryntu, wielkich, wypełnionych echem, niesamowicie zaprojektowanych sal położonych tak głęboko pod ziemią, nie przypominała niczego innego na świecie.
— Zwana jest Sadzawką Snów — powiedział Prestimion, wskazując spokojną, zielonkawą wodę, w której głębinie nieustannie pojawiały się i znikały tajemnicze obrazy, niektóre cudownie piękne, inne koszmarnie ohydne; plejada najróżniejszych scen. — Nikt nie wie, jak działa, ani nawet który Pontifex ją tu umieścił.
Miejsce Masek, w którym wielkie, pozbawione ciała, pustookie twarze wyrastały na marmurowych łodygach. Sala Piramid, pełna tysięcy stojących blisko siebie, białych monolitów, bezcelowych i niewyjaśnionych. Sala Wichrów, w której z kamiennych kratek wiały podmuchy zimnego wiatru, choć znajdowali się głęboko pod powierzchnią świata. Sala Kielichów… Gabinet Latających Mieczy… Komnata Cudów… Świątynia Nieznanych Bogów…
Następnego dnia Prestimion wraz z synem wjechali na powierzchnię szybką windą i wrócili do Bramy Wód, gdzie już czekała królewska barka, gotowa zawieźć ich w górę rzeki, na Zamek. Lecz zdążyli tylko dotrzeć do Maurix, o trzy dni drogi na północ od Labiryntu, kiedy wyprzedził ich szybki pojazd rzeczny ozdobiony flagą Pontyfikatu.
Posłaniec, który wsiadł na pokład, powiedział tylko dwa słowa, a Prestimion już wiedział, co się stało.
— Wasza wysokość…
W ten sposób zwracano się do Pontifexa. Resztę historii poznał aż za szybko. Confalume zmarł nader gwałtownie, zabił go drugi udar. Prestimion musiał wrócić do Labiryntu, by przewodniczyć ostatniej posłudze i rozpocząć proces przejmowania obowiązków Pontifexa.
13
Mandralisca pomyślał, że podobieństwo jest naprawdę uderzające.
Venghenar Barjazid, ten, który już nie żył, ten od diabelskich maszyn kontrolujących umysły, był niedużym człowieczkiem o złym wyglądzie, oczach, które nie były tego samego rozmiaru, koloru ani nawet nie leżały na jednej linii, ustach, wykrzywionych w lewo, przez co wyglądał, jakby wciąż się krzywo uśmiechał i skórze, ciemnej, grubej i wyglądającej jak wygarbowana, pomarszczonej i pofałdowanej jak u kanavonga, gdyż spędził całe życie pod bezlitosnym słońcem Suvraelu.
W oczach Mandraliski drugi brat był równie uroczo odpychający. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał, intuicja podpowiadała mu, że oto znalazł potężnego sojusznika w czekających go zmaganiach o władzę na światem.