Barjazid ciągnął dalej, niewzruszony.
— Wybaczcie, jeśli już znacie tę historię. Chciałem tylko opowiedzieć o mojej roli w dziele mego brata, a o niej możecie nie wiedzieć.
— Kontynuuj.
— Pozwólcie, że przypomnę, że ów Thalnap Zelifor, z zawodu mag, jak wielu przedstawicieli jego rasy, budował maszyny, które mogły przenikać do głębi ludzkiego umysłu. Kiedy Prestimion został Koronalem, z jakiegoś powodu wygnał Vroona do Suvraelu i powierzył mojemu bratu zadanie eskortowania go. Niestety Vroon zmarł po drodze, ale wcześniej był uprzejmy szkolić mojego brata w sztuce posługiwania się tymi maszynami. Zabrał kilka z nich z Zamku.
— Póki co nie mówisz mi nic nowego.
— Ale nie wiecie pewnie, że ja, jako że posiadam pewną łatwość rozumienia zagadnień technologicznych, pomagałem bratu przy eksperymentach z tymi maszynami i zdobywaniu wiedzy o ich użyciu. Później udało mi się nawet zaprojektować ulepszone modele. To wszystko działo się wiele lat temu w mieście Tolaghai w Suvraelu. Potem miał miejsce pewien epizod, o którym może słyszeliście, kiedy to książę Dekkeret, podówczas bardzo młody i jeszcze bez tytułu, odwiedził nasz kontynent i miał dość pechowe spotkanie z moim bratem i jego synem. Wziął ich w niewolę i zabrał na Górę Zamkową wraz z większością urządzeń do czytania w myślach.
— Tak, opowiedział mi o tym twój brat.
— Podobnie wiecie, że mój brat uciekł z Zamku do zachodniego Alhanroelu i sprzymierzył się z Dantiryą Sambailem.
— Tak — powiedział Mandralisca — byłem tam, kiedy przybył. Byłem też obecny, gdy Prestimion użył zapewne jednego z urządzeń dostarczonych mu przez twojego bratanka, Dinitaka, i umożliwił armii pod wodzą Gialaurysa i Septacha Melayna odnalezienie naszego obozu i zabicie zarówno prokuratora, jak i twojego brata. Wszystkie urządzenia do czytania w myślach wpadły w ręce Prestimiona. Sądzę, że ma je bezpiecznie zamknięte gdzieś na Zamku.
— Zapewne tak jest.
Mandralisca znowu, tym razem bardziej znacząco, spojrzał na znoszoną, wypchaną torbę Khaymaka Barjazida. Dość tych opowieści o zamierzchłej historii, ten cwany człowieczek za daleko posuwał się w swojej grze. Mandralisca nie zamierzał pozwalać mu dłużej się z sobą bawić.
Przemówił szorstkim, chłodnym tonem.
— Sądzę, że wystarczy nam tego wstępu. Mam dziś dużo zajęć. Pokaż mi, co dla mnie przywiozłeś.
Barjazid uśmiechnął się. Położył sobie torbę na kolanach i nacisnął zatrzask. Wyjął ze środka plik pergaminów, rozwinął je i rozłożył na otwartej pokrywie torby.
— Oto oryginalne plany wymyślonych przez Thalnapa Zelifora urządzeń do kontrolowania umysłów. Pozostały w Suvraelu, w moim posiadaniu, odkąd Dekkeret zabrał mojego brata jako więźnia na Górę.
— Mogę je obejrzeć? — Mandralisca wyciągnął rękę.
— Oczywiście, wasza miłość. Oto szkice trzech kolejnych modeli tego urządzenia. Moc każdego kolejnego była większa. Oto pierwszy. To ten, który wykradł mój bratanek i oddał Lordowi Prestimionowi, by użył go przeciwko mojemu bratu. A tego właśnie używał on sam podczas decydującej bitwy, kiedy Prestimion złamał waszą obronę.
Mandralisca przerzucał karty pergaminu. Barjazid niczego nie ryzykował, pokazując mu je — nic z nich nie rozumiał.
— A to? — zapytał, wskazując arkusze, które Barjazid wciąż trzymał w rękach.
— To projekty nowych, jeszcze potężniejszych modeli, o których przed chwilą mówiłem. Przez te wszystkie lata eksperymentowałem z podstawowymi pomysłami Vroona. Sądzę, że dokonałem znacznych postępów w sztuce.
— Tylko sądzisz?
— Nie miałem jeszcze okazji dokonać testów.
— Z obawy, że wykryją cię ludzie Prestimiona?
— To też, częściowo. Ale poza tym… Produkcja tych przedmiotów jest bardzo kosztowna, panie… musicie pamiętać, że nie jestem zamożny…
— Rozumiem — zapraszano go do finansowania badań Barjazida. — Prawda jest więc taka, że nie masz działających modeli.
— Mam to — powiedział Barjazid i wyciągnął z torby licho wyglądający hełm. Była to lśniąca, skomplikowana plecionka z delikatnych, czerwonych i złotych drutów, przez której grzbiet przebiegał potrójny rząd kabli z brązu. Mandralisca przypomniał sobie hełm, który miał na głowie drugi Barjazid podczas ostatecznej walki w Stoienzar. Ten był zapewnie udoskonaloną wersją. Wyglądał jednak zbyt prosto. Jakby był niekompletny, niedokończony.
— Czego można nim dokonać? — zapytał Mandralisca.
— W obecnej formie niczego. Nie zamontowano jeszcze koniecznych połączeń.
— A gdyby je zamontować?
— Gdyby to zrobić, noszący hełm mógłby sięgnąć do każdej osoby na świecie i umieścić w jej głowie sny. Bardzo potężne sny, wasza miłość. Przerażające. Bolesne, gdyby tego zapragnąć. Sny zdolne złamać czyjąś wolę. Mogące rzucić go na ziemię i sprawić, by błagał o litość.
— Zaiste — powiedział Mandralisca.
Powoli przebiegł palcami po koronkowej siatce, badał ją, głaskał. Założył hełm, rozkładając go, i zauważył, że jest niezwykle lekki, niemal niewyczuwalny. Zdjął go i złożył, potem złożył ponownie, aż mieścił mu się w dłoni. Zważył go na wyciągniętej ręce. Skinął głową z aprobatą, ale milczał. Minęła może minuta. Może więcej.
Khaymak Barjazid obserwował całą scenę z miną, która wyrażać mogła tylko rosnący niepokój i przejęcie.
Wreszcie przemówił.
— Myślicie, wasza miłość, że przydałoby się wam takie urządzenie?
— Och tak. Bez wątpienia. Ale czy będzie działać?
— Można sprawić, by działało. Można sprawić, że będą działać wszystkie urządzenia z tych planów. Potrzebne są tylko pieniądze.
— Tak. Oczywiście — Mandralisca wstał, podszedł do drzwi i stał, patrząc przez dłuższą chwilę w jasność pustynnego poranka. Lekko przerzucał hełm Barjazida z ręki do ręki. Zastanawiał się, jak to będzie posiadać możliwość wysyłania snów do umysłów wrogów. Barjazid mówił o bolesnych snach. Koszmarach. Gorzej niż koszmarach. Mnóstwie przerażających obrazów. Trzepoczące istoty, wiszące na cienkich, metalowych drutach. Niekończąca się armia dużych, czarnych żuków maszerujących po podłodze i wydających przy tym paskudnie, chrzęszczące dźwięki. Przezroczyste palce łaskoczące kanały mózgu. Powolne spirale czystego strachu, tężejące i skręcające się w umęczonym umyśle. I — stopniowo — szloch, skamlanie, błaganie o litość…
— Chodź ze mną na zewnątrz — rzucił Barjazidowi przez ramię, nawet na niego nie patrząc.
Szli pod górę do miejsca, z którego widać było pięć kopuł pałaców ich lordowskich mości.
— Czy wiesz, co to za budynki? — zapytał Mandralisca.
— To domy Pięciu Lordów. Powiedział mi to chłopak, który mnie tu przyprowadził.
— Wiesz więc, że nazywają się Pięcioma Lordami. Co jeszcze o nich wiesz?
— Że są synami jednego z braci Dantiryi Sambaila i niedawno ogłosili się władcami części centralnego Zimroelu. Że przybrali tytuł Lordów Zimroelu.
— Wiedziałeś to wszystko, zanim napisałeś do mnie list?
— Poza tym, jak się tytułują.
— Dlaczego wieści o tych sprawach miałyby dotrzeć aż do Suvraelu?
— Już mówiłem, wasza miłość, że posiadam umiejętność zdobywania wiedzy.
— Na to wygląda. Sam Koronal, o ile mi wiadomo, nie wie, co dzieje się w tej części Zimroelu.
— A jeśli się dowie…?
— Cóż, wtedy pewnie będzie wojna — odpowiedział Mandralisca. Odwrócił się twarzą do niskiego człowieczka. — Proponuję, żebyśmy teraz porozmawiali bardzo szczerze. Tych Pięciu Lordów Zimroelu to głupi i podli ludzie. Gardzę wszystkim, co jest z nimi związane. Kiedy ich poznasz, podzielisz moje uczucia. Nie zmienia to faktu, że w Zimroelu żyją miliony ludzi, którzy uważają ich za prawowitych spadkobierców Dantiryi Sambaila i zaciągną się pod ich sztandary, kiedy wreszcie rozwinie się je otwarcie, by iść na wojnę o niepodległość z rządem Alhanroelu. Wojnę, którą wierzę, że z twoją pomocą możemy wygrać.