— Wyślij więc lady Fulkari wiadomość, że za dwie godziny spotkam się z nią przy Łuku Dizimaule’a.
Kiedy tam dotarł, Fulkari już na niego czekała. Wyglądała cudownie, szczupła, ubrana w miękki, zielony, skórzany strój do jazdy, który przylegał do niej jak druga skóra. Dekkeret zauważył, że już kazała przygotować dwa ogniste sportowe wierzchowce z zamkowych stajni. To było w jej stylu. Lubiła chwytać chwilę, sprawnie zabierała się za wszystko, co było akurat do zrobienia. To, jak zeszłej nocy czekała, aż on wykona pierwszy krok było zupełnie do niej niepodobne. A kiedy on nic nie zrobił, wzięła sprawy w swoje ręce, wysyłając kogoś, by wsunął mu pod drzwi liścik.
Byli kochankami niemal od trzech lat, prawie od pierwszego dnia pobytu Fulkari na Zamku. Należała do jednej ze starych rodzin Pontyfikatu jako potomkini w prostej linii Makharia z Sipermit, który rządził pięćset lat temu. Zamek pełen był szlachty, w której żyłach płynęła krew dawnych monarchów.
Choć władza nie była dziedziczna, potomkowie Pontifexów i Koronalów otrzymywali na zawsze tytuły szlacheckie i mieli prawo mieszkać na Zamku tak długo, jak tylko chcieli, niezależnie od tego, czy pełnili jakąś funkcję w rządzie. Niektórzy z nich postanawiali zostać i stawali się stałym elementem dworskiego krajobrazu, jednak większość wolała spędzać czas w rodzinnych posiadłościach na Górze i odwiedzać Zamek tylko, gdy panował tam największy ruch.
Sipermit, gdzie dorastała Fulkari, było jednym z dziewięciu Miast Wysokich Góry Zamkowej, tworzących pierścień tuż pod Zamkiem. Mimo to, odwiedziła Zamek dopiero gdy skończyła dwadzieścia jeden lat, kiedy to jej młodszy brat, Fulkarno, został, jak wielu arystokratów, wysłany przez rodziców na kilka lat na dwór.
Dekkeret zauważył Fulkari niemal natychmiast. Jak mógłby ją przegapić? Była tak podobna do jego dawno zmarłej kuzynki Sithelle, zabitej przez uzbrojonego w sierp szaleńca tego straszliwego dnia w Normork dwadzieścia lat temu, że można by ją wziąć za ducha zmarłej, nawiedzającego korytarze Zamku.
Była szczupła i dobrze zbudowana, jak kiedyś Sithelle, wysoka, o długich, proporcjonalnych rękach i nogach. Jej włosy opadały na ramiona identyczną kaskadą ognistego złota, miała podobnie szarofioletowe oczy, pełne usta, mocną brodę, zupełnie jak Sithelle. Wprawdzie jej twarz wydawała się szersza od twarzy Sithelle, jaką pamiętał, a w brodzie Fulkari był dołeczek, którego Sithelle nie miała, ale zasadnicze podobieństwo było niesamowite.
Kiedy Dekkeret pierwszy raz ją ujrzał, zatrzymał się i aż sapnął ze zdumienia.
— Kto to jest? — zapytał, a kiedy powiedziano mu, że to nowo przybyła bratanica hrabiego Sipermit, szybko załatwił jej zaproszenie na królewską audiencję, którą w przyszłym tygodniu dawała Varaile i zadbał, by samemu być tam obecnym. Sprawił, że przyprowadzono do niego Fulkari, by zostali sobie oficjalnie przedstawieni i patrzył na nią tak intensywnie, z taką fascynacją, że pewnie wydał się jej nieco szalony.
— Czy ktoś z twoich przodków pochodził z Normork? — spytał ją wtedy.
Wyglądała za zaskoczoną.
— Nie, ekscelencjo. Od tysięcy lat wywodzimy się z Sipermit.
— To dziwne. Przypominasz mi kogoś, kogo kiedyś tam znałem. Jak wiesz, sam pochodzę z Normork. I znałem kogoś… ściślej, córkę siostry mojego ojca…
Nie, między nią a Sithelle nie było żadnego pokrewieństwa. Ich podobieństwo, choć niezwykłe, było wyłącznie dziełem przypadku. Mimo to Dekkeret nie marnował czasu i prędko wciągnął Fulkari w swoje życie. Młodsza od niego o jakiś tuzin lat, nie miała doświadczenia w sprawach dworu, ale była bystra, żywa, chciała się uczyć, była też wściekle namiętna i w najmniejszym nawet stopniu nie wstydliwa. Dziwnie było Dekkeretowi trzymać ją w ramionach i widzieć jej twarz, tak podobną do Sithelle, tak blisko swojej twarzy. On i Sithelle nigdy nie byli kochankami, nigdy o tym nawet nie myśleli.
Teraz zaś tulił kobietę, tak bardzo przypominającą Sithelle zmartwychwstałą. Czasami czuł się tak, jakby popełniał kazirodztwo. I zastanawiał się, czy nie wykorzystuje Fulkari do stworzenia związku, w którym z Sithelle nigdy nie był. Stanowiło to dla niego poważny problem. Nie jedyny, który przed nim stawiała.
Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił, najpierw zetknęły się ich policzki, potem usta. Było mu obojętne, że strażnicy w wartowni przy Łuku Dizimaule’a na nich patrzą. Niech patrzą, myślał.
Po chwili oderwali się od siebie. Jej oczy błyszczały, piersi unosiły się szybko pod miękkim, skórzanym strojem.
— Chodź — powiedziała, wskazując głową wierzchowce. — Pojedźmy na łąkę.
Lekko wskoczyła na siodło na grzbiecie zwierzęcia i ruszyła, nie czekając.
Wierzchowiec Dekkereta był dobry, w kolorze ciemnego fioletu z niebieskim połyskiem, o szczupłych łapach, z gatunku specjalnie hodowanego dla prędkości i siły. Z łatwością usiadł w szerokim siodle, które stanowiło integralną część grzbietu zwierzęcia, chwycił kulę, która wyrastała wprost przed nim i szybkim, mocnym ściśnięciem ud zmusił wierzchowca do pogoni za Sithelle. Wokół niego płynęło chłodne, słodkie powietrze, unosząc i burząc jego rozpuszczone włosy.
Zastanawiał się, ile jeszcze będzie miał okazji, by w ten sposób wyrwać się z Zamku, jako prywatny obywatel wyruszający w podróż dla prywatnej przyjemności, bez zbędnego towarzystwa, bez utrudnień. Kiedy zostanie Koronalem, nieczęsto będzie mógł gdziekolwiek udać się samotnie. Wizyta w Normork uświadomiła mu, co go czeka. Zawsze będą go otaczali ochroniarze, chyba że znajdzie jakiś sposób, żeby się im wymknąć.
Ale teraz… Wiatr we włosach, jasne, zielonozłote słońce nad głową, wspaniały wierzchowiec pod nim, Fulkari pędząca z przodu…
Pod południowym skrzydłem Zamku leżał pas wielkich, otwartych łąk, przez które biegła Wielka Droga Calintane’a, przemierzana przez wszystkich, którzy jechali na Zamek. Nie było w ciągu roku dnia, kiedy łąki owe by nie kwitły, nie wybuchały błękitnymi i żółtymi kwiatami, masami bieli i czerwieni, oceanami złota, karmazynu, pomarańczy, fioletu. Trasa, którą wybrała Fulkari, prowadziła na lewo od drogi, w łagodnie opadające tereny leżące nad oddalonym o dziesięć mil Morpin Wysokim, miastem przyjemności.
Dekkeret dogonił ją po chwili i jechali dalej obok siebie. Byli już dość nisko na Górze, by długi cień Zamku kładł się przed nimi, zwężając się aż do smukłego czubka. Powoli łąka ustąpiła miejsca zagajnikowi drzew hakkatinga, małych, o prostych pniach, czerwonawobrązowej korze i gęstych koronach. Rosły tak blisko siebie, że plątały się, tworząc baldachim nad ziemią.
Tutaj wierzchowce nie mogły jechać zbyt szybko, więc bez polecenia zwolniły do kłusa.
— Tak bardzo za tobą tęskniłam — powiedziała Fulkari, kiedy jechali bok w bok. — Czułam się tak, jakby nie było cię miesiąc.
— Ja też.
— Miałeś wczoraj jakieś ważne spotkania? Pewnie przez cały dzień byłeś okrutnie zajęty.
Zawahał się.
— Tak, miałem spotkania. Nie wiem, na ile były ważne, ale musiałem w nich uczestniczyć.
— W sprawie Pontifexa? Umiera, prawda? Wszyscy o tym mówią.
— Nikt tego nie wie — powiedział Dekkeret. — Póki Wysoki Rzecznik nie przekaże nam pewnych informacji, wszyscy poruszamy się po omacku.
Dotarli teraz do części lasu, w której byli już razem nie raz. Czubki drzew były tu tak splątane, że nawet o poranku światło przypominało raczej zmierzch. Płynął tamtędy niewielki strumyk, zatamowany kłodami ogryzionymi przez kolonię granthów tak, że rozlewał się w urocze jeziorko. Wokół niego ziemia porośnięta była lazurowym dywanem mocnego, elastycznego bąblomchu. To wszystko razem tworzyło jakby cudowną, tajemną altanę, osłoniętą i odludną.