Выбрать главу

Zaczyna się. Właśnie teraz, pomyślał Septach Melayn.

— Mój lordzie! — zawołał.

Dekkeret spojrzał na niego z ustami otwartymi z zaskoczenia.

— Co powiedziałeś, Septachu Melaynie?

— Dekkeret! Dekkeret! Chwała Lordowi Dekkeretowi! — zawołał Septach Melayn, wyciągając ręce w geście rozbłysku gwiazd. — Niech żyje Lord Dekkeret! — po czym, ciszej: — Zdaje się, że jestem pierwszym, który wypowiedział te słowa.

I Dekkeret, i lady Fulkari gapili się na niego w zdumionym bezruchu. Septach Melayn zauważył, jak wymieniają zaskoczone spojrzenia. Dekkeret zapytał cicho:

— O co chodzi, Septachu Melaynie? Co ty robisz?

— Witam cię we właściwy sposób, mój lordzie. Otrzymaliśmy wieści z Labiryntu. Prestimion został Pontifexem, mamy teraz nowego Koronala. Albo mieć będziemy, kiedy tylko spotka się Rada. Ale to właściwie fakt. Jesteś naszym królem i jako takiego cię witam. Zdajesz się być urażony, mój lordzie. Czy powiedziałem coś, co mogło cię dotknąć?

Część druga

Księga Lordów

1

Wilgotne krainy za Przełęczą Kinslain zamieszkiwali Hjortowie. Były to ziemie, na których niewiele innych ras chciałoby mieszkać, ale Hjortowie pochodzili z parnej planety, gdzie nad gąbczastą ziemią unosiła się wieczna mgła i dla nich tutejsze warunki były idealne. Poza tym wiedzieli, że przedstawiciele pozostałych ras Majipooru ich nie kochają, bo mają ich wygląd za odstręczający, a sposób bycia za szorstki i irytujący, woleli więc mieszkać w swojej własnej prowincji, gdzie mogli żyć jak im się podobało.

Ich głównym ośrodkiem było małe, gęsto zaludnione miasto Santhiskion. Mieszkały ich tam dwa miliony, może trochę więcej. Santhiskion było wylęgarnią drobnych biurokratów, bo coś w temperamencie lubiących miejskie życie, wykształconych Hjortów predysponowało ich do zostawania celnikami, przeprowadzającymi spisy, inspektorami budowlanymi i tym podobnymi. Inni Hjortowie żyli w dolinie Kulit na zachód od miasta. Lubili wieś, parali się rolnictwem, zajmowali się własnymi sprawami i cierpliwie doglądali swoich upraw: grayvenu, jagód cydrowych czy garrynu, które wysyłali do gęsto zaludnionych miast w zachodnim Alhanroelu.

Tak jak Hjortowie z Santhiskionu mieli inklinację do żmudnego tworzenia spisów, prowadzenia archiwów i pisania raportów, Hjortowie z doliny kochali rytuały i ceremoniał. Osią ich życia były farmy i ich produkty. Ze wszystkich stron otaczali ich niewidzialni bogowie, demony i czarownice, którzy mogli zagrozić plonom dojrzewającym na polach. Konieczne było nieustannie przyciągać łaskawe byty i odpędzać zakusy tych nieprzyjaznych poprzez odprawianie rytuałów właściwych dla danego dnia. W każdej wiosce był urzędnik, zajmujący się prowadzeniem kalendarza rytualnego i co ranka ogłaszający, jakich aktów przebłagalnych należało dokonać w nadchodzącym tygodniu. Znajomość kalendarza nie była rzeczą prostą, wymagała długiego treningu i z tego powodu odpowiedzialnego za to urzędnika darzono wielkim szacunkiem, jak kapłana albo chirurga.

W wiosce Abon Airair opiekun kalendarzy nazywał się Erb Skonarij i był tak stary, że jego jakby pokryta kamykami skóra, niegdyś koloru popiołu, wypłowiała do jasnego błękitu, a oczy, dawniej wielkie i lśniące, były teraz ciemne i zapadnięte. Umysł miał jednak sprawny i wykonywał niezmiernie skomplikowane obowiązki kalendarzowe z niezawodną dokładnością.

— Jest dziesiąty dzień Mapadika, czwarty Iyapa i dziewiąty Tjatura — ogłosił Erb Skonarij, kiedy starsi wioski przyszli do niego rano, by wysłuchać wyliczeń na ten dzień. — Szaleje między nami demon Rangda Geyak. Z tej przyczyny musimy dziś wieczorem odegrać przedstawienie o uwięzieniu geyaków.

Opowiadacz, którego obowiązkiem było pełnić rolę narratora w historii uwięzienia geyaków natychmiast zaczął się przygotowywać do swego zadania, gdyż Hjortowie z doliny nie rozróżniali rytuału i teatru.

Ze swojego świata przywieźli skomplikowany kalendarz, a właściwie kilka kalendarzy, które nie miały żadnego związku z ruchem Majipooru wokół słońca ani z poruszaniem się żadnego innego ciała niebieskiego. Ich rok trwał dwieście czterdzieści dni i według jednego kalendarza był podzielony na osiem miesięcy po trzydzieści dni, według drugiego na dwanaście miesięcy po dwadzieścia dni, prócz tego na sześć miesięcy po czterdzieści dni, dwadzieścia cztery miesiące po dziesięć dni i sto dwadzieścia dwudniowych miesięcy.

Tak oto każdy dzień miał pięć dat według pięciu różnych kalendarzy, a w pewne szczególne dni, zwłaszcza wynikające z zetknięcia miesięcy zwanych Tjatur w kalendarzu dwunastomiesięcznym, Iyap w ośmiomiesięcznym i Mapadik w dwudziestoczteromiesięcznym, odprawiano wyjątkowo ważne rytuały. Tej nocy koniunkcja dat sprawiała, że trzeba było odegrać rytuał Ktut, wojny demonów.

Mieszkańcy Abon Airair zaczęli gromadzić się przy kopczyku opowiadacza o zmierzchu, a kiedy słońce schowało się za górami Prezmyr, na miejscu była już cała wioska. Muzycy i aktorzy stali na swoich miejscach, opowiadacz siedział na podwyższeniu. W wyznaczonym miejscu płonęło wielkie ognisko. Wszystkie oczy skierowane były na Erba Skonarija i kiedy nastała godzina zwana Pasang Gjond dał on sygnał do rozpoczęcia.

— Od wielu miesięcy — zaintonował opowiadacz — dwie frakcje geyaków toczą ze sobą wojnę…

Stara, stara historia. Wszyscy znali ją na pamięć.

Muzycy unieśli swoje kempinongi, heftii i tjimpiny i zagrali znane melodie, a chórzyści o wielkich workach gardłowych podjęli dobrze znany, basowy zaśpiew, który miał trwać nieprzerwanie przez całe przedstawienie; zaś tancerze w wymyślnych strojach wystąpili, aby odegrać dramatyczne wydarzenia tej historii.

— Wielki był smutek w wiosce, kiedy demony walczyły ze sobą — śpiewał opowiadacz. — Widzieliśmy zielone płomienie, strzelające nocą pośród drzew gerribong. Niebieskie płomienie tańczyły wśród nagrobków na cmentarzu. Białe płomienie pełzały po belkach naszych dachów. Doznaliśmy wielkiej szkody. Wielu zachorowało, wiele dzieci zmarło. Garryn, który zebraliśmy, zgnił. Pola grayvenu są zniszczone. Nadchodzi czas zbiorów, ale nie będzie grayvenu do zebrania. A spotkało nas to wszystko, ponieważ w wiosce panuje grzech, a grzesznicy nie poddali się oczyszczeniu. Wśród nas krąży demon Rangda Geyak…

Rangda Geyak krążył wśród nich podczas tej opowieści. Była to ohydna postać, przebrana tak, że przypominała ludzką kobietę o sztywnych, białych włosach, długich, obwisłych piersiach i żółtych, krzywych zębach, wystających jak kły. Czerwone płomienie strzelały jej z włosów, żółte płomienie spadały z czubków palców. Chodziła wokół krawędzi kopca, strasząc siedzących w pierwszych rzędach.

— Teraz przybywa mag Tjal Goring Geyak i walczy z nią…

Z cieni wyskoczył drugi demon, olbrzym o czterech ramionach jak Skandar, i stanął naprzeciw pierwszego. Tańczyli razem w kole, twarzą w twarz, drwiąc i szydząc z siebie nawzajem, a opowiadacz opisywał szczegóły ich walki, mówił, jak rzucali w siebie płonącymi drzewami, sprawili, że wielkie dziury otwarły się na placu pośrodku wioski, a spokojna rzeka Kulit wystąpiła z brzegów i zalała miasteczko.

Osnową historii był fakt, że wściekły pojedynek geyaków sprowadził na wioskę wielki smutek i rozpacz, ponieważ demony nie przejmowały się zniszczeniami, jakie powodowały w miasteczku i na przyległych polach. Dopiero kiedy grzesznicy, którzy sprowadzili na miejscowych to nieszczęście, wystąpią i wyznają swoje grzechy, wojna pomiędzy demonami się zakończy i zwrócą się przeciwko złoczyńcom, wypędzając ich kańczugami z wioski.