Trzej tancerze, którzy odgrywali grzeszników, siedzieli z boku i oglądali przedstawienie z pozostałymi. Pora, kiedy mieli wejść na scenę wciąż była odległa o wiele godzin. Opowiadacz musiał jeszcze zrelacjonować szczegóły przybycia innych demonów, ptaka z jednym skrzydłem i smoka z jedną nogą, stwora, który pożera własne wnętrzności i wielu innych. Musiał opowiedzieć o demonicznych orgiach i o piciu krwi. Musiał mówić o przemianach stworów, które zmieniały kształty. I o pięknych kobietach, które bez słów późno w nocy na pustych drogach składają młodzieńcom obsceniczne propozycje. Musiał…
W miarę rozwoju starej opowieści, Erb Skonarij, który siedział na specjalnym miejscu, należnym mu z racji bycia opiekunem kalendarzy, poczuł nagły, rozrywający ból głowy, jakby wokół mózgu zacisnęła mu się obręcz z gorącego żelaza.
To było straszne uczucie. Nie doznał wcześniej takiego bólu.
Pomyślał, że w końcu nadeszła godzina śmierci. Ale później, kiedy ból trwał i trwał, zrozumiał, że może nie umrze, lecz będzie cierpiał bez końca.
Po chwili pojął, że to było cierpienie nie ciała, a ducha.
Coś wbiło mu nóż w duszę. Coś biczowało sedno jego istoty ognistym batem. Coś raz po raz uderzało w jego sedno wielkim, ostrym głazem.
To on był grzesznikiem. To on sprowadził na wioskę gniew demonów. To on, on, on, opiekun kalendarzy, strażnik ceremonii poniósł klęskę, zawiódł zaufanie, zdradził tych, którzy od niego zależeli i o ile nie wyzna swoich win tu i teraz, cała wioska będzie cierpieć z jego powodu.
Wstał ze swego honorowego miejsca i, zataczając się, wyszedł na środek sceny.
— Stójcie! — zawołał. — To ja! Muszę zostać ukarany! Dla mnie kańczugi! Dla mnie baty! Wypędźcie mnie! Wyrzućcie mnie!
Muzyka urwała się w niepewnym, fałszywym akordzie. Nucenie chóru ustało. Śpiewny głos opowiadacza przerwał w połowie zdania. Wszyscy na niego patrzyli. Erb Skonarij spojrzał na widownię i zobaczył zszokowane spojrzenia, otwarte usta.
Ból głowy nie ustępował. Rozrywał go na kawałki.
Czyjaś ręka chwyciła go za ramię. Głos koło jego prawej membrany usznej mówił:
— Musisz usiąść, starcze. Zepsujesz ceremonię. Żebyś akurat ty…
— Nie! — Erb Skonarij wyszarpnął się. — To ja! To ja sprowadzam demony! — wskazał na opowiadacza, który gapił się na niego, zdumiony i przerażony. — Opowiedz! Opowiedz! Opowiedz o zdradzie opiekuna kalendarzy! Uwolnij mnie! Uwolnij nas wszystkich! Nie mogę znieść tego bólu!
Czemu go nie słuchali?
Desperackim skokiem znalazł się przed dwoma demonami, Rangda Geyakiem i Tjal Goring Geyakiem. Przerwali swój taniec. Erb Skonarij podniósł kańczugi, które miały być wykorzystane w kulminacyjnym momencie przedstawienia i wcisnął je w ich dłonie.
— Bijcie mnie! Chłostajcie! Wypędźcie!
Dwie zamaskowane postaci wciąż stały bez ruchu. Erb Skonarij przycisnął dłonie do dudniącego bólem czoła. Ból, ból! Czy nikt nie rozumiał? Znajdowali się w obliczu prawdziwego grzechu, musieli wyrzucić go z wioski, a póki to się nie stanie, wszyscy będą cierpieć, a najbardziej on. Ale nikt się nie poruszył. Nikt.
Wydał z siebie stłumiony okrzyk rozpaczy i ruszył w stronę ryczącego ogniska. Wiedział, że to niewłaściwe. Grzesznik nie mógł karać sam siebie. Powinien zostać wygnany dzięki wspólnemu wysiłkowi mieszkańców wioski, inaczej egzorcyzm był bezwartościowy. Ale oni tego nie robili, a on nie mógł już znieść bólu, nie wytrzymywał wstydu i rozpaczy.
Zdumiało go, jak kojące było ciepło płomieni. Wyciągano do niego ręce, ale je odpychał. Ogień… ogień… Śpiewał do niego pieśń o wybaczeniu i spokoju.
Rzucił się w płomienie.
2
Mandralisca zdjął hełm. Khaymak Barjazid siedział naprzeciwko i wpatrywał się w niego zachłannie. Jacomin Halefice stał przy drzwiach do komnaty Mandraliski z jego lordowską mością Gaviralem u boku. Mandralisca potrząsnął głową, kilkakrotnie zamrugał, pomasował brwi. W uszach mu dzwoniło, w piersi czuł ucisk.
Przez chwilę wszyscy milczeli, potem odezwał się Barjazid.
— I jak, wasza miłość? Jakie to było uczucie?
— Bardzo silne doznanie. Jak długo miałem to na głowie?
— Jakieś piętnaście sekund. Najwyżej pół minuty.
— Tylko tyle… — powiedział w zamyśleniu Mandralisca, bawiąc się metalową plecionką. — To dziwne. Miałem wrażenie, że trwa to znacznie dłużej. — To, czego doświadczył, wciąż odbijało się echem w jego duchu. Zrozumiał, że nie do końca powrócił ze swojej podróży.
Zaraz po eksperymencie zawładnął nim metalicznie poszczekujący niepokój. Każdy jego nerw był przewrażliwiony. Czuł, jak promienie słońca uderzają o ściany budynku, słyszał, jak daleko w dole wiatr gwiżdże wśród pungatanów, a piżmowe powietrze wokół ciążyło mu nieznośnie.
Wstał i zaczął chodzić po okrągłym pokoju jak dzikie zwierzę w klatce. Halefice, a nawet Gaviral schodzili mu z drogi, odsunęli się nerwowo, kiedy tylko zbliżył się do miejsca, w którym stali. Mandralisca prawie ich nie zauważał. Teraz, kiedy jego umysł był w tym jakby wyższym stanie, byli dla niego nie ważniejsi od czmychających spod nóg zwierzątek, droli, mintunów, hiktiganów, pozbawionych znaczenia leśnych istot. Byli jak owady. Byle owady.
W jakiś sposób wszedł w ten mały hełm. Umieścił w nim cały swój umysł, a potem, w sposób, którego nie był w stanie pojąć, udało mu się wyrzucić się na zewnątrz niczym płonąca włócznia szybująca po nieboskłonie…
— Czy masz jakiekolwiek pojęcie, jak daleko byłeś, albo gdzie? — zapytał Barjazid.
— Nie, żadnego — jakie to ciekawe, pomyślał, rozmawiam z robakiem. Zmusił się jednak to skupienia na pytaniu Barjazida. — W moim doznaniu była to spora odległość, ale równie dobrze mogłem być w mieście po drugiej stronie rzeki.
— Zapewne dotarłeś dużo dalej, wasza miłość. Jak wiesz, zasięg urządzenia jest nieskończony, sięgnięcie do Alaisor, Tolaghai czy Piliploku nie wymaga większego wysiłku niż podróż do domu obok. To kierunku nie potrafimy kontrolować. Przynajmniej na razie.
— Czy myślisz, że dałoby się dosięgnąć Zamku? — zapytał jego lordowska mość Gaviral.
— Jak przed chwilą powiedziałem jego miłości hrabiemu Mandralisce — odparł Barjazid — zasięg jest nieograniczony. — Mandralisca zauważył, że Barjazid już nauczył się traktować Gavirala z olbrzymią cierpliwością. Była to doskonała metoda przy obcowaniu z kimś, kto jest niewyobrażalnie głupi, ale ma nad tobą władzę.
— Moglibyśmy więc sięgnąć i uderzyć w Prestimiona? — zapytał Gaviral z zapałem. — Albo w Dekkereta?
— Z czasem może nam się uda — odpowiedział Barjazid. — Jak również powiedziałem przed chwilą, na razie nie mamy pełnej kontroli nad kierunkiem. Możemy tylko uderzać na chybił trafił.
— Ale w końcu… — rozmarzył się Gaviral. — W końcu…
Mandralisca z trudem powstrzymał się przez skomentowaniem jego zachowania jakąś pogardliwą uwagą. Sięgnąć i uderzyć w Prestimiona? Głupiec. Głupiec. To była ostatnia rzecz, którą chcieliby zrobić. Młody Thastain dużo lepiej rozumiał polityczną strategię niż którykolwiek z tych pięciu bezmózgich braci. To jednak nie był dobry moment na wchodzenie w konflikt z jednym z tych, którzy, przynajmniej w teorii, byli jego panami.