Zastanawiał się nad tym, co przed chwilą udało mu się osiągnąć z pomocą hełmu Barjazida. Interesowało go to dużo bardziej niż cokolwiek, co mógłby powiedzieć któryś z tych ludzi.
Z pomocą hełmu wysłał swój umysł i zrobił komuś krzywdę. Tego był pewien. Nie miał pojęcia, komu ani gdzie, ale bez wątpienia odnalazł gdzieś daleko jakiś umysł, chyba należący do jakiegoś kapłana, a w każdym razie kogoś, kto przewodniczył rytuałowi, wniknął w niego i go uszkodził. Być może nawet zniszczył. Na pewno spowodował wielkie szkody. Wiedział, jak to jest kogoś skrzywdzić, było to szczególne uczucie przyjemności, niemal seksualne, którego nieraz w życiu doświadczył. Czuł je teraz z nową, zdumiewającą intensywnością. Jakiś nieznajomy gdzieś daleko zwijał się z bólu i szoku po jego uderzeniu…
…leciał jak włócznia, płonąca włócznia, szybująca przez pół świata…
Jak bóg.
— Twój brat nigdy nie dał mi skorzystać z hełmu — powiedział Mandralisca do Khaymaka Barjazida. Wrócił za biurko i rzucił na nie urządzenie. — Prosiłem go o to nieraz, kiedy staliśmy obozem w Stoienzar. Chciałem tylko dowiedzieć się, jak to jest. Jakie to uczucie. „Nie”, odpowiadał, „nie odważę się zaryzykować, Mandralisco. Jego moc jest zbyt wielka”. Zakładałem, że ma na myśli, że mogę zrobić sobie krzywdę. Ale kiedy później o tym myślałem, dostrzegłem w tych słowach nowe znaczenie. „Moc tego urządzenia jest zbyt wielka, żebym mógł ci zaufać i pozwolić z niej skorzystać”, oto co naprawdę próbował mi powiedzieć. Myślę, że obawiał się, iż mógłbym grzebać w jego umyśle.
— Nieustannie bał się czegoś podobnego. Bał się, że ktoś mógłby użyć hełmu przeciwko niemu.
— Czy nie byłem jego sojusznikiem?
— Nie. Mój brat nigdy nikogo nie uważał za sojusznika. Wszyscy byli niebezpieczni. Nie zapominaj, że jego własny syn zwrócił się przeciw niemu podczas rebelii Dantiryi Sambaila i zaniósł jeden z hełmów Prestimionowi i Dekkeretowi. Po tym zdarzeniu nie dało się przekonać Venghenara, by dopuścił kogokolwiek w pobliże hełmu.
— Byłem świadkiem, jak Prestimion zniszczył go przy użyciu hełmu, który przyniósł mu Dinitak — powiedział Mandralisca.
W jego własnych uszach jego głos brzmiał obco. Rozumiał, że wciąż chyba nie otrząsnął się w pełni ze skutków założenia hełmu. Ci trzej mężczyźni wciąż byli dla niego jak robaki. Nie mieli żadnego znaczenia.
— Twój brat — przemówił do Barjazida, jakby pozostałych dwóch w ogóle nie było w pokoju. — Stał koło mnie i miał na głowie własny hełm. On i Prestimion toczyli pojedynek, a rozdzielały ich setki mil, może tysiące. Widziałem, jak twój brat zbiera się do ostatecznego ciosu, ale zanim go zadał Prestimion uderzył go siłą hełmu i powalił na kolana. „Prestimion”, powiedział twój brat i zaczął jęczeć, a Prestimion uderzył go jeszcze dwa czy trzy razy i widziałem, że umysł Venghenara się wypalił. Godzinę czy dwie później napadli na nas Septach Melayn i Gialaurys. Jeden z nich podszedł do twojego brata i go zabił.
— Tak i my zabijemy Prestimiona — oświadczył patetycznie Gaviral.
Mandralisca zachowywał się, jakby Gaviral nic nie powiedział. Zabić Prestimiona? To nie był sposób, by zdobyć niepodległość zachodniego kontynentu. Ograniczać Prestimiona, tak. Kontrolować go. Używać. Oto, co w odpowiednim czasie można było osiągnąć z pomocą hełmu. Ale po co go zabijać? To tylko obsadziłoby Dekkereta na tronie w Labiryncie i wyniosło innego Koronala na szczyt Góry Zamkowej, a proces wyrywania Zimroelu spod władzy Alhanroelu musiałby zacząć się od początku. Nie warto jednak było oczekiwać, że którykolwiek z Pięciu Lordów zrozumie te prawdy, jeśli mu się ich szczegółowo nie wyłoży.
— Tak, hełm da nam zemstę — powiedział Khaymak Barjazid.
To również Mandralisca zignorował. Jakże oczywista była ta wypowiedź! I nawet nie była szczera, pomyślał Mandralisca. Barjazidowi nie chodziło o zemstę. Śmierć brata z ręki Prestimiona nie zdawała się go przesadnie obchodzić. Gdyby tylko zaproponowano mu właściwą cenę, sprzedałby się zabójcom brata równie chętnie, jak ich wrogom. Chodziło mu tylko o sprzedaż. Barjazida najbardziej obchodziły pieniądze, bezpieczeństwo i wygoda — same drobne sprawy. Była w nim iskierka złośliwości, którą Mandralisca doceniał, i lodowata, zła inteligencja, ale człowiek ten był z gruntu małostkowy, był zlepkiem niezwykłych, cennych umiejętności i bardzo zwyczajnych pragnień.
Niepokój Mandraliski powrócił. Wypełniający pomieszczenie smród ludzkiego ciała stał się nie do zniesienia. Upał. Nieznośny nacisk cudzej świadomości zbyt blisko jego własnej.
Podniósł delikatny, mały hełm i wcisnął go niczym garść drobniaków do sakiewki na biodrze.
— Wychodzę — oświadczył. — Za gorąco tu. Powietrza.
Wzniesienie przecinały już długie, popołudniowe cienie. Pałace Pięciu Lordów, stojące na szczycie wzgórza górującego nad wioską, skąpane były w czerwonym świetle. Mandralisca szedł przez wioskę długimi krokami, nie kierując się w żadne szczególne miejsce. Pozostali trzej szli za nim, z trudem dotrzymując mu kroku.
Tacy mali ludzie. Gaviral. Halefice. Barjazid. Mali ciałem, mali też duchem. Przynajmniej Halefice zdawał sobie z tego sprawę i chciał tylko służyć. Gaviral marzył, że zostanie królem Zimroelu, choć nadawał się do tego nie bardziej niż skalna małpa. A mały, brzydki Barjazid… cóż, miał swoje zalety. Przynajmniej był twardy i sprytny. Mandralisca nie pogardzał nim całkowicie. Ale właściwie był nikim. Niczym.
— Wasza miłość? — Halefice w końcu go dogonił. Adiutant powiedział: — Błagam o wybaczenie, wasza miłość, ale może korzystanie z tego urządzenia wyczerpało cię bardziej, niż sobie zdajesz sprawę i powinieneś chwilę odpocząć, zamiast…
— Dziękuję, Jacominie. Nic mi nie będzie — Mandralisca szedł dalej, nawet nie odwracając się w stronę Halefice’a. Znajdowali się w centrum wioski, pośród rzemieślników i sprzedawców garnków, a nieopodal znajdowały się stragany handlarzy winem, dalej zaś targ chleba i mięs.
Wybudowanie samodzielnej wioski w tej suchej, opuszczonej krainie nie było łatwym zadaniem. Plony tutaj trzeba było zmuszać do rośnięcia niemal siłą przy użyciu wody, pompowanej kropla po kropli z niedostępnej rzeki, która bezczelnie płynęła tuż obok, u stóp wzgórza. A jednak udało im się. Jemu się udało. Nie miał pojęcia o rolnictwie, ani o hodowli trzody, nie znał się na budowaniu wiosek z niczego, ale udało mu się; nakreślił plany, wydał rozkazy i sprawił, że stały się rzeczywistością. Stworzył nawet bogate pałace Pięciu Lordów na szczycie wzniesienia… A teraz, gdy przemierzał swoje dzieło w to dziwne popołudnie, czuł — co?
Oczekiwanie. Poczucie, że stoi na progu nowego miejsca, dziwnego, lecz wspaniałego.
Już teraz trzymał Pięciu Lordów Zimroelu w garści, choć może o tym nie wiedzieli. Wkrótce będzie też trzymał Prestimiona i Dekkereta. Będzie panem całego Majipooru. Czy to nie piękne, chłopiec ze wsi w śnieżnym Gongharze, który rozpoczął życie bez żadnych środków, poza bystrym umysłem i refleksem jak błyskawica?
Minął winiarnie, odtrącając butelki, które ochoczo oferowali mu kupcy i ruszył przez targ chlebowy. Jeden ze sprzedawców wcisnął mu w dłoń ciastko, ukłonił się i wymamrotał modlitwę. W jego oczach był podziw, jakby to Mandralisca, nie Gaviral, był Lordem Zimroelu. Hrabia pomyślał, że handlarze winem i chlebem lepiej rozumieją, gdzie leży prawdziwa władza. Ugryzł ciastko; było to jedno z tych małych, okrągłych, zwanych lorikami, które na górze miały węzłowatą ozdobę, przez co przypominały nieco koronę. Dobry wybór, pomyślał Mandralisca. Pochłonął je trzema kęsami.