Po drugiej stronie targu chlebowego wzgórze wznosiło się ostro do miejsca, z którego można było zobaczyć płynącą daleko w dole rzekę, kipiącą i uderzającą o podnóże klifu. Mandralisca szedł w tamtą stronę. Halefice wciąż podążał niedaleko, po lewej, krok czy dwa z tyłu. Po drugiej stronie szedł Barjazid. Jego lordowska mość Gaviral najwyraźniej nie opuścił targu wraz z nimi.
Mandralisca długo patrzył na rzekę w milczeniu. Później wyciągnął hełm z sakiewki. Trzymał na dłoni tę małą plątaninę metalowej plecionki. Barjazid spojrzał na niego, zaniepokojony, jakby obawiał się, że Mandralisca zamierza rzucić go do wody.
Przemówił do Suvraelczyka:
— Barjazidzie, chciałeś kiedyś zabić swojego ojca?
Wywołał tym spłoszone spojrzenie.
— Mój ojciec był dobrym człowiekiem. Handlarzem, sprzedawał skóry i suszoną wołowinę w mieście Tolaghai. Nigdy nie przyszło mi do głowy…
— A mi przychodziło, i to tysiące razy dziennie. Gdyby mój ojciec wciąż żył, założyłbym hełm w tej chwili i spróbował go zabić.
Barjazid był zbyt zdumiony, by odpowiedzieć.
Mandralisca nigdy z nikim o tym nie rozmawiał, ale te parę sekund, podczas których miał na głowie hełm Barjazidów, wyraźnie otworzyło jego duszę.
— On też był kupcem — powiedział. Patrzył prosto w gardziel rzeki, a przed oczyma przepływała mu znienawidzona przeszłość. — W Ibykos, małym, nieważnym, błotnistym miasteczku w górzystej krainie Gongharów, sto mil na zachód od Velathys. Przez całe lato pada tam deszcz, a całą zimę śnieg. Handlował winem i brandy i był swoim własnym najwierniejszym klientem, a pijany, czyli prawie zawsze, brał się do bicia od jednego choćby spojrzenia. Tak właśnie się komunikował: rękoma. To w dzieciństwie nauczyłem się tak szybko poruszać. Prędko odskakiwać, byle poza jego zasięg.
Nawet po tych niemal czterdziestu latach Mandralisca wciąż miał w głowie tę ponurą twarz, tak podobną do jego własnej. Wystająca szczęka, pociągła twarz, zaciśnięte usta, ponure spojrzenie czarnych oczu, zmarszczona brew i bezlitosna ręka siekąca jak bicz pungatana, rozbijająca usta, obijająca policzki, podbijająca oczy. Czasami lanie ciągnęło się bez końca z najbardziej błahego powodu lub w ogóle bez powodu. Mandralisca z trudem przypominał sobie swoją bladą, nieśmiałą matkę, za to potworny, brutalny, wybuchowy ojciec, wciąż jak ogromna góra, kładł się cieniem na jego pamięci. Długie lata wypełnione przekleństwami, ciosami na odlew, niespodziewanymi szturchnięciami, popchnięciami i klapsami, nie tylko od ojca, ale i od pozostałej trójki, od starszych braci, którzy naśladowali ojca poprzez bicie każdego, kto był od nich mniejszy. Nie było dnia bez siniaka, bez choćby niewielkiej dawki bólu i poniżenia.
Zacisnął pięść na hełmie.
— Co noc, gdy kładę się spać, wyobrażam sobie, że go wtedy zabiłem. Nóż w brzuch, zatrute wino, rozciągnięty w ciemności potykacz z drutu i ukryta pętla na szyję, zabiłem go już na pięćdziesiąt różnych sposobów. Aż do dnia, kiedy powiedziałem mu głośno, że zabiłbym go, gdybym miał szansę. Myślałem, że to on mnie wtedy zabije. Byłem dla niego za szybki, poddał się po tym, jak przegonił mnie przez całe miasto. Ostrzegał mnie, że jeśli wpadnę w jego łapy, złamie mnie na pół. Ale już nie wpadłem. Zjawił się furman, który jechał do Velathys, podwiózł mnie i od tego czasu nie widziałem już Gongharów. Wiele lat później dowiedziałem się, że mój ojciec zginął w bójce z pijanym klientem. Zdaje mi się, że moi bracia też nie żyją. Przynajmniej taką mam nadzieję.
— Czy wtedy poszedłeś na służbę do Dantiryi Sambaila? — zapytał Halefice.
— Nie, nie wtedy — język całkiem mu się rozpuścił. Twarz dziwnie zarumieniła. — Najpierw wyruszyłem na zachód, do Narabalu na południu, na wybrzeżu. Chciałem, by było mi ciepło, chciałem już nigdy nie oglądać śniegu. Później do Til-omon, Dulorn, miasta Ghayrogów i do wielu innych miejsc, aż w końcu znalazłem się w Ni-moya i prokurator wybrał mnie swoim podczaszym. Byłem wtedy jego ochroniarzem i dostrzegł mnie podczas treningu z palcatami — jak wiecie, posługuję się nimi zręcznie, jak i każdym rodzajem broni pojedynkowej — wywołał mnie, by ze mną porozmawiać po tym, jak pokonałem kolejno sześciu jego gwardzistów. Powiedział mi wtedy: „Potrzebuję podczaszego, Mandralisco. Weźmiesz tę pracę?”.
— Nie odmawia się człowiekowi takiemu, jak Dantirya Sambail — powiedział Jacomin Halefice z namaszczeniem.
— Dlaczego miałbym odmówić? Myślisz, że to zadanie poniżej mojej godności? Chłopca ze wsi, Jacominie? On był panem Zimroelu, a ja miałem stać u jego boku i podawać mu wino, a to znaczyło, że nieustannie przebywałbym przy nim. Kiedy spotykał się z wielkimi świata, z diukami, hrabiami i burmistrzami, a nawet z Koronalami i Pontifexami, ja miałem być przy nim.
— I zostałeś też jego praegustatorem, tak?
— To przyszło później. Któregoś razu pojawiła się plotka, że prokurator zostanie uśmiercony przez syna swego kuzyna, który za czasów młodości Dantiryi Sambaila był regentem Zimroelu i został przez niego odsunięty od władzy. Mówili, że użyje trucizny, trucizny w winie. Ta gadka dotarła do uszu samego prokuratora i kiedy następnym razem podawałem mu kielich wina, spojrzał na niego i na mnie, i wiedziałem, że jest nieufny. Dlatego ja, z własnej, nieprzymuszonej woli, ponieważ sam nic nie znaczyłem, a on był ogromnie ważny, powiedziałem: „Prokuratorze, mój panie, pozwól, że dla bezpieczeństwa skosztuję pierwszy”. Jak rozumiecie, z powodu mego ojca nie mam upodobania do wina. Mimo to spróbowałem, a Dantirya Sambail patrzył i czekał, zaś ja nie padłem martwy. Od tego czasu kosztowałem wina z każdego kielicha, aż do końca jego dni. Taki mieliśmy zwyczaj, chociaż nigdy więcej mu nie grożono. To nas łączyło, ten fakt, że brałem łyk jego wina i podawałem mu kielich. Jedyne wino, jakie w życiu wypiłem, to to, którego próbowałem dla Dantiryi Sambaila.
— Nie bałeś się? — spytał Khaymak Barjazid.
Mandralisca odwrócił się do niego z pogardliwym uśmiechem.
— Gdybym umarł, jaką by mi to zrobiło różnicę? Uznałem, że warto podjąć to ryzyko. Czy życie, które prowadziłem, było zbyt dobre, by ryzykować je, aby zostać towarzyszem Dantiryi Sambaila? Czy bycie żywym jest tak słodkie i cudowne, że powinniśmy trzymać się go jak skąpiec swojego worka rojali? Nigdy tak nie uważałem. W każdym razie, w jego winie nie było trucizny, ani wtedy, ani nigdy. A ja na zawsze byłem u jego boku.
Mandralisca pomyślał, że jeśli w ogóle kiedyś kogoś kochał, to właśnie Dantiryę Sambaila. Było tak, jakby mieli jednego ducha w dwóch ciałach. Choć kiedy Mandralisca przyszedł na służbę do prokuratora, ten zdołał już wcześniej zdobyć władzę nad całym Zimroelem, to właśnie on zachęcił go do znacznie większego dzieła, do zachęcenia Korsibara, syna Confalume’a, do przejęcia tronu Majipooru. Z Korsibarem jako Koronalem, wdzięcznym Dantiryi Sambailowi za umieszczenie go na tronie, prokurator byłby najpotężniejszym człowiekiem na świecie.
Cóż, to się nie udało i zarówno Korsibar, jak i prokurator od dawna nie żyli. Dantirya Sambail grał i przegrał, i tyle. Ale Mandralisca miał przed sobą inne gry. Delikatnie pogładził hełm, który wciąż trzymał w ręku.