Выбрать главу

3

Latacz pokonał ostatni zakręt drogi prowadzącej przez skalisty Szczyt Normork i przed oczyma podróżnych ukazał się ogromny, kamienny mur miasta Normork, biegnący prostopadle do drogi, która doprowadziła ich z Zamku aż tutaj, w niższe rejony stoku Góry. Mur ten był gigantyczną, porażającą zaporą, zbudowaną z czarnych, prostokątnych bloków, wzniesioną na zdumiewającą wysokość. Miasto, które chronił, było za nim całkowicie schowane.

— Jesteśmy — powiedział Dekkeret. — Oto Normork.

— A to? — zapytał Dinitak Barjazid. Często podróżował z Dekkeretem, ale po raz pierwszy odwiedzał miasto, z którego ten pochodził. — Czy ten drobiażdżek to brama? Czy nasz latacz naprawdę się przez nią przeciśnie? — w zdumieniu patrzył na maleńki, groteskowo nieproporcjonalny otwór, wciśnięty w wielkie fortyfikacje jak coś wstydliwego. Zdawało się, że ledwo może przez niego przejechać spory wóz. Po obu jego stronach stali sztywno na baczność strażnicy w zielonych mundurach. Przez małą bramę można było wypatrzyć kuszący kawałeczek ukrytego miasta, magazyny i kilka wielościennych, szarych wież.

Dekkeret uśmiechnął się.

— Ta brama nazywana jest Okiem Stiamota. Wielka nazwa jak na tak żałosne drzwiczki. Masz przed sobą jedyne wejście do sławnego miasta Normork. Robi wrażenie, co? Ale nam wystarczy. Nie martw się, przeciśniemy się.

— To dziwne — powiedział Dinitak, gdy pod spiczastym łukiem wjeżdżali do miasta. — Taki wielki mur, a taka niepozorna, byle jaka brama. Przybysze nie czują się tu szczególnie mile widziani, nie sądzisz?

— Zamierzam to zmienić, kiedy będę miał okazję — oświadczył Dekkeret. — Jutro zobaczysz.

Pretekstem do wizyty były narodziny syna obecnego hrabiego Normork, Considata. Normork nie było szczególnie ważnym miastem, ani Considat istotną figurą w hierarchii Góry Zamkowej, przez co w innym wypadku Koronal zareagowałby na wiadomość o narodzinach dziecka przesłaniem listu gratulacyjnego i szczodrego prezentu. Na pewno nie byłby to powód oficjalnej wizyty. Jednak Dekkeret, który od wielu miesięcy nie był w Normork, wyprosił pozwolenie, by osobiście przekazać gratulacje od Koronala, a dla towarzystwa zabrał ze sobą Dinitaka.

— Czemu nie Fulkari? — zapytał Prestimion.

Dekkeret i Fulkari byli nierozłączni przez ostatnie dwa, może trzy lata. A jednak na to pytanie Dekkeret odparł, że hrabia Considat jest człowiekiem konserwatywnym i nie wydaje mu się właściwe odwiedzać go w towarzystwie kobiety, która nie jest żoną. Zabierze Dinitaka. Prestimion nie nalegał. Podobnie jak wszyscy na dworze, słyszał już plotki, że ostatnio pomiędzy księciem Dekkeretem i lady Fulkari nie układało się najlepiej, choć sam Dekkeret nigdy o tym nikomu nie wspominał.

Przez lata Dekkeret i Dinitak byli najbliższymi przyjaciółmi, choć mieli zupełnie różne charaktery i style bycia. Dekkeret był duży, miał szeroką klatkę piersiową i ramiona, odznaczał się niespożytą energią i twardym, nieugiętym duchem. Gdy mówił, słowa wypływały z niego radosnym, donośnym strumieniem. Dotychczasowe wydarzenia w jego życiu sprawiły, że był pełen optymizmu, nadziei i niewyczerpanego entuzjazmu.

Dinitak Barjazid, młodszy o kilka lat, o szczupłej, wąskiej twarzy i ciemnych, lśniących, sceptycznych oczach, był niższy od Dekkereta o pół głowy i dużo lżej zbudowany, niewielki i szczupły, choć czuć było, że mięśnie ma mocne i zawsze napięte. Śniadą skórę kogoś, kto przez lata żył pod okrutnym słońcem południowego kontynentu, miał ciemniejszą nawet niż oczy. Dinitak mówił dużo ciszej niż Dekkeret i miał bardziej ponurą wizję świata. Był sprytnym, pragmatycznym człowiekiem, wychowanym w nieprzyjaznej, spalonej słońcem krainie przez twardego, przebiegłego ojca łajdaka, wyjątkowego krętacza. O wielu sprawach często wyrażał się z powątpiewaniem, co sprawiało, że Dekkeret głębiej zastanawiał się nad wieloma kwestiami. Prócz tego, Barjazid kierował się ostrym, surowym poczuciem tego, co właściwe, zestawem srogich imperatywów moralnych, jak gdyby w młodości postanowił, że zbuduje swoje życie na filozofii działania i myślenia dokładnie odwrotnej, niż jego ojciec.

Darzyli się ogromnym wzajemnym szacunkiem. Dekkeret przysiągł sobie, że w miarę, jak on sam będzie się wspinać po drabinie królewskiego rządu Majipooru, Dinitak będzie wspinać się wraz z nim; chociaż z początku nie wiedział, jak można to osiągnąć, szczególnie w świetle nie do końca znanej i otoczonej złą sławą przeszłości Barjazidów. Ale wiedział, że znajdzie sposób.

— To chyba nasz komitet powitalny — powiedział Dinitak, kciukiem wskazując w stronę miasta.

Tuż za murem leżał trójkątny, brukowany kocimi łbami plac, otoczony szarymi, drewnianymi strażnicami. Tam czekał na nich wysłannik hrabiego Normork, nieduży, czarnobrody, słabowicie wyglądający człowieczek, sprawiający wrażenie, że może go zdmuchnąć mocniejszy podmuch wiatru. Cały w ukłonach wyprowadził ich z latacza, przestawił się jako justycjariusz Corde i w kwiecistych zdaniach powitał księcia Dekkereta i jego towarzyszy w mieście. Justycjariusz wskazał potem około tuzina uzbrojonych mężczyzn w zielonych mundurach, stojących nieopodal.

— Ci ludzie będą was chronić, póki tu będziecie.

— Dlaczego? — spytał Dekkeret. — Mam własną ochronę.

— To życzenie hrabiego Considata — odparł justycjariusz Corde tonem nieznoszącym sprzeciwu. — Proszę, ekscelencjo, gdybyście byli łaskawi pójść za mną…

— O co tu chodzi? — zapytał szeptem Dinitak, kiedy pieszo, osłaniani z przodu i z tyłu przez strażników w zieleni, szli do swoich kwater wąskimi, krętymi uliczkami pradawnego miasta. — Nie myślałem, że może tu na nas czyhać jakieś niebezpieczeństwo.

— Bo nie czyha. Ale kiedy Prestimion przyjechał tutaj z urzędową wizytą wkrótce po tym, jak został Koronalem, przed samym pałacem hrabiego próbował go zamordować szaleniec. To było w czasach hrabiego Meglisa, ojca Considata. Jak może pamiętasz, szaleństwo było wtedy bardzo powszechne. Świat opanowała prawdziwa epidemia.

Dinitak aż się zakrztusił.

— Zamordować Koronala? Chyba żartujesz. Kto odważyłby się na tak wariacki czyn?

— Wierz mi, Dinitaku, to stało się naprawdę, a ja byłem tuż obok. Wtedy wciąż jeszcze mieszkałem w Normork i widziałem to na własne oczy. To był wariat, wymachujący zaostrzonym sierpem. Wypadł z tłumu, zgromadzonego na placu i biegł prosto na Prestimiona. Zatrzymano go w samą porę, w przeciwnym razie historia wyglądałaby inaczej.

— Niewiarygodne. I co stało się z tym zamachowcem?

— Został zabity na miejscu.

— Bardzo słusznie — oświadczył Dinitak.

Słysząc to, Dekkeret uśmiechnął się. Kolejny raz Dinitak pokazał, że jest zażartym moralistą. Jego sądy, kierowane bezwzględną oceną tego, co dobre, a co złe, były często surowe i bezkompromisowe, czasem aż zdumiewały. Kiedy ich przyjaźń była jeszcze młoda, Dekkeret poprosił go, by to wyjaśnił. Dinitak w odpowiedzi zapytał, czy wolałby, by był bardziej podobny do swego ojca i to zakończyło dyskusję. Często jednak Dekkeret sądził, że przyjacielowi musi być ciężko, skoro wciąż, nawet w najbliższych, widzi lenistwo, zepsucie i błędy.

— Prestimionowi oczywiście nic się nie stało. Ale całe to wydarzenie było dla Meglisa wielkim wstydem, z którym nie pogodził się do końca życia. Poza Normork nikt o tym nie myśli, ale przez ponad dwadzieścia lat reputacja miasta była nadszarpnięta. I chociaż nie ma raczej szansy, by coś takiego się powtórzyło, sądzę, że Considat chce być całkowicie pewien, że nikt, kto wymachuje ostrym narzędziem, nie zbliży się do kandydata na Koronala.