Выбрать главу

Kiedy zaczął poruszać długim prętem, nagle poczuł coś dziwnego z tyłu głowy.

Było to niezwykłe. Podobne do swędzenia, ale nie całkiem. Czuł delikatne ciepło, a potem coś zupełnie niedelikatnego. Ostry, kłujący ból, jakby atakował go jakiś owad. Przesunął jednak ręką po tyle głowy i niczego nie znalazł.

Wciąż dźgał ziemię pod khemiborami miotaczem energii. Kłucie wzmagało się. Zastąpiło je pieczenie, bardzo silne i skumulowane w jednym miejscu, jakby na czaszkę padał mu promień gorącego światła i drążył, próbując przebić się do środka.

— Theriax? — powiedział, zataczając się i niemal upadając.

— Wujku? Wszystko w porządku?

Chłopiec wyciągnął rękę, by go podtrzymać. Dumafice Moal odepchnął go. Zaczynał czuć inny ból, wewnętrzny, przerażający niepokój, który mógłby określić tylko mianem bólu duszy. Miał poczucie bycia nie dość dobrym, wykonywania życiowych obowiązków zbyt słabo, poczucie, że zawiódł ogród.

Jakie to dziwne, pomyślał. Zawsze pracowałem tak ciężko…

Nie mógł jednak uciec od wstydu, wypełniającego każdy zakamarek jego ducha. Pochłonął go całkowicie, zapadał się w niego jak w głęboką, ciemną dziurę, w otchłań poczucia winy.

— Wujku? — głos chłopca dobiegał z bardzo daleka. — Wujku, chyba palisz…

— Cicho. Daj spokój.

Aż za dobrze widział, jak kiepsko wykonywał swoje obowiązki. Wygłodniali wrogowie opanowali ogród w stopniu nie dającym nadziei na naprawę. Wszędzie pełno było każdego rodzaju szkodników: śnieci, pleśni, rdzy, pomoru, stworów żujących, ssących, żrących, kopiących i gryzących. Roje much, chmury komarów, armie żuków, legiony gąsienic. W uszach ryczał mu ogłuszający łoskot miliardów małych szczęk gryzących bez ustanku. Widział ich więcej, gdziekolwiek spojrzał, a szykowały się inne: jajeczka, kokony, gniazda gotowe wypuścić miliony nowych drapieżników. To wszystko jego wina… jego… jego…

Wszystkie muszą spłonąć.

— Wujku?

Płoń! Płoń!

Dumafice Moal podkręcił poziom energii w miotaczu, po chwili zwiększył go jeszcze bardziej. Na rabacie khemiborów wykwitł blady, różowawy blask. Płoń! Ciekawe, jak himmisy sobie z tym poradzą! Szybko przechodził od rzędu do rzędu, od rabaty do rabaty, z tarasu na taras. Z nowych kupek popiołu zaczęły unosić się spirale niebieskiego dymu. Pnie drzew czerniały od blizn po wypaleniu. Pnącza zwisały kanciastymi, splątanymi pętlami.

Przed nim wiele pracy. Jego obowiązkiem było oczyścić ogród tu i teraz. Będzie pracował cały dzień, a jeśli trzeba będzie, całą noc aż do kolejnego świtu. Jak inaczej miałby poradzić sobie z nieznośnym brzemieniem winy, które mąciło najgłębsze zakątki jego duszy?

Szedł dalej, to palił, to wysadzał. Z każdym krokiem wzbijał chmury popiołu. Poranne słońce zakrył czarny opar. W nozdrza uderzał kwaśny zapach węgla. Siostrzeniec szedł za nim, zszokowany i ogłupiały.

Ktoś wołał go z wyższego tarasu:

— Dumaficie Moal, czyś ty oszalał? Przestań! Przestań!

— Muszę — odkrzyknął. — Ogród napawa mnie wstydem. Nie wypełniłem moich obowiązków.

Wszędzie wokół latały iskry. Drzewa zakwitały jasnym płomieniem. Tu i ówdzie wielkie, płonące gałęzie, otoczone czerwony całunem, odłamywały się i spadały na niższe rośliny. Wiedział, że czyni zniszczenia w ogrodzie, ale dużo mniejsze niż te, które przyniosły owady, szkodniki i zwierzęta. To były konieczne, oczyszczające zniszczenia. Ogród można było oczyścić tylko ogniem… Tylko tak mógł zmazać swoją hańbę…

Szedł dalej, za allualie i drzewa butelkowe, głęboko pośród krzewy navindombe. Za nim unosiła się ciemna, nakrapiana czerwienią mgła z dymiących popiołów. Wycelował miotacz płomieni tu, tu i tu. W oddali łamały się drzewa. Wielkie gałęzie upadały miękko, z westchnieniem, jak drewno wypalone od środka; gałęzie ze snów, światło ze snów. Pod stopami chrzęściły zgliszcza. Popiół był gęstym, miękkim, czarnym proszkiem, który unosił się duszącymi chmurami. Niebo przybierało czerwoną barwę. Wszędzie panowało ponure zachmurzenie. Już nie czuł bólu w czaszce, nie czuł nawet poczucia winy z powodu porażki — została tylko radość z tego, co teraz robił, tryumf, że przywracał czystość temu, co stało się nieczyste, że negował negację.

Za nim słychać było wściekłe głosy.

Odwrócił się. Zobaczył zdumione twarze, wytrzeszczone oczy.

— Widzicie? — zapytał ich z dumą. — Widzicie, że teraz jest dużo lepiej?

— Coś ty zrobił, Dumaficie Moal?

Podbiegli do niego przez spopielone rabaty. Złapali za ręce. Rzucili na ziemię, związali ręce i nogi, a on cały czas protestował, że praca nie jest skończona, że wciąż jest wiele do zrobienia, że nie może spocząć, póki nie uwolni całego ogrodu od wrogów.

5

Po Górze Zamkowej i otaczających ją ziemiach zaczęła rozchodzić się wiadomość, że stary Pontifex Confalume nie żyje, Lord Prestimion udał się do Labiryntu, by objąć tamtejszy tron, a książę Dekkeret z Normork ma zostać nowym Koronalem. Wykupywano wszelkie możliwe portrety zmarłego Pontifexa i wystawiano je publicznie, przybrane w żółć, kolor żałoby: Confalume jako młody, pełen werwy lord z jasnymi, bystrymi oczyma i grzywą kasztanowych włosów, Confalume jako ukochany, szpakowaty Koronal, wreszcie Confalume — stary, królewski Pontifex ostatnich dwóch dekad. Wkrótce w powszechnej sprzedaży miały pojawić się podobizny nowego Lorda Dekkereta i one również miały być wystawiane we wszystkich oknach obok obrazów przedstawiających dawnego Lorda Prestimiona, teraz Prestimiona Pontifexa, ubranego w szkarłatno-czarne szaty, przynależne nowej funkcji.

Wszędzie szykowano się do wielkiego świętowania: festiwali, parad, pokazów pirotechnicznych, turniejów, ogólnoświatowego święta radości. Pojawienie się nowego Koronala było dla ówczesnego Majipooru swoistą nowością.

W ciągu trzynastu tysięcy lat historii Majipooru zazwyczaj dwa lub trzy razy w życiu zwykłego człowieka umierał Pontifex i zmieniali się władcy w dwóch stolicach. W poprzednim stuleciu zmiana monarchów zdarzała się jeszcze rzadziej. Confalume był Pontifexem przez ostatnie dwadzieścia lat i Koronalem przez wcześniejsze czterdzieści trzy. Tak więc od śmierci Pontifexa Gobyrasa i nastaniu rządów zachwycającego Lorda Prankipina, który wybrał księcia Confalume’a swoim Koronalem, minęło sześćdziesiąt lat i niewielu żywych pamiętało ten dzień. Sam Prankipin, zmarły dwadzieścia lat temu, dla miliardów młodych ludzi, urodzonych za Pontyfikatu Confalume’a, był tylko imieniem.

Nowy Lord Dekkeret był słabo znany poza Zamkiem, jak to zazwyczaj bywało z nowymi Koronalami, ale wszyscy wiedzieli, że był bliskim i zaufanym współpracownikiem Lorda Prestimiona i to im wystarczało. Lord Prestimion, podobnie jak Lord Confalume, był Koronalem kochanym przez wszystkich i panowało powszechne przekonanie, że wybrał swojego następcę mądrze i dobrze.

Wiele osób wiedziało, że Dekkeret był niskiego urodzenia, że był młodzieńcem z Normork, który zwrócił na siebie uwagę Prestimiona kiedy na początku rządów udaremnił zamach na jego życie. Bardzo rzadko człowiek z ludu zostawał Koronalem, ale zdarzało się to co paręset lat. Wiadomo było, że Dekkeret był człowiekiem imponującej budowy i królewskiej postawy, że był silny i przystojny. Ci, którzy poznali go, gdy podróżował po świecie jako wyznaczony następca tronu odkryli, że był dobry i łagodny, miał otwarte serce i szczodrą duszę. Reszty, w tym tego, jakim będzie Koronalem, dowiedzą się wkrótce. Prestimion za swoich rządów często zjeżdżał z Góry i odwiedzał bliskie i dalekie miasta. Bardzo możliwe, że Dekkeret zamierzał robić to samo.