Nie inaczej działo się w jego głowie.
4
Oczyma duszy Thastain już widział poczerniałe bale domu pana na Vorthinar, kruszące się w czerwonym ogniu, który mieli zaraz rozpalić. Sam sobie na to zasłużył. Ledwie ogarniał umysłem powagę tego, co właśnie zobaczył. Dość złe było buntowanie się przeciwko Pięciu Lordom, ale żeby jeszcze sprzymierzać się z Metamorfami! To było zło, którego Thastain nie mógł pojąć.
Cóż, znaleźli to, co znaleźć tu chcieli. Teraz jednak pojawiła się niezgoda co do tego, co mieli robić dalej.
Criscantoi Vaz nalegał, by zawrócili, zdali raport z odkrycia hrabiemu Mandralisce i pozwolili, by to on opracował dalszą strategię. Jednak część jego ludzi, szczególnie Agavir Toymin z Pidruid w zachodnim Zimroelu, nalegała na natychmiastowy atak. Warownia rebeliantów miała zostać zniszczona, więc to właśnie powinni bezzwłocznie zrobić. Po co mieli pozwalać, by ktoś inny dokonał za nich tego chwalebnego czynu? Nie było wątpliwości, że Pięciu Lordów hojnie nagrodzi każdego, kto pozbędzie się ich wroga. W tej chwili, gdy obóz wroga był w zasięgu ręki, wahanie nie miało sensu.
Thastain był jednym z tych, którzy tak uważali. Był przekonany, że w tej chwili należy zejść ze wzgórza, skradając się ostrożnie jak zębaty helgibor i bez dalszego zastanowienia zabrać się do podpalania.
— Nie — powiedział Criscantoi Vaz. — Jesteśmy tylko zwiadowcami. Nie mamy prawa atakować. Thastain, biegnij do obozu i powiedz hrabiemu, co znaleźliśmy.
— Zostań tam gdzie jesteś, chłopcze — powiedział Agavir Toymin, potężny mężczyzna, znany z ciągłego podlizywania się ich lordowskim mościom Gaviralowi i Gaviniusowi. Zwrócił się do Criscantoi Vaza. — Kto niby dał ci zwierzchnictwo nad tą misją? Nie pamiętam, żeby ktokolwiek uczynił cię dowódcą — ton miał ostry i całkowicie pozbawiony ciepła.
— Ani ciebie, o ile mi wiadomo. Biegnij, Thastainie. Trzeba powiadomić hrabiego.
— Więc powiadomimy go, że znaleźliśmy warownię i ją zniszczyliśmy — powiedział Agavir Toymin. — Co niby zrobi, wychłoszcze nas za wykonanie zadania, które nam powierzono? Od obozu hrabiego dzielą nas trzy mile. Zanim chłopak tam dotrze, wiatr zaniesie nasz zapach Zmiennokształtnym tam w dole i między nami i warownią zaroi się od obrońców, tylko czekających, aż stąd zejdziemy. Nie, musimy załatwić co mamy do załatwienia, i już.
— Mówię ci, nie mamy żadnego prawa… — zaczął Criscantoi Vaz, a w jego głosie słychać było narastającą złość. Oczy zapłonęły mu gwałtownym gniewem.
— A ja mówię tobie, Criscantoi… — przerwał Agavir Toymin, dźgając go palcem w mostek.
W oczach Criscantoi Vaza zabłysła wściekłość. Otwartą dłonią uderzył z zamachu w wyciągnięty palec swojego oponenta.
Tylko tyle wystarczyło, tylko te dwa błyskawiczne gesty, by pomiędzy nimi, jak płomień, eksplodowała furia. Thastain z niedowierzaniem patrzył, jak twarze im ciemniały i wykrzywiały się, gdy opuszczał ich cały zdrowy rozsądek, i jak rzucili się na siebie jak szaleńcy, prychając, popychając się, zamachując szeroko i uderzając dziko. Inni szybko dołączyli do bójki. W ciągu kilku sekund rozgorzała wariacka bijatyka pomiędzy ośmioma, może dziewięcioma mężczyznami, tłukącymi się na oślep wśród stęknięć, przekleństw i ryków.
Niesamowite, pomyślał Thastain. Niesamowite! Jak na oddział zwiadowczy, to było wyjątkowo idiotyczne zachowanie. Równie dobrze mogli na szczycie wzgórza wyciągnąć sztandar klanu Sambailidów, pięć krwistoczerwonych księżyców na bladokarmazynowym tle, i głosem trąb ogłosić tym, którzy znajdowali się w warowni, że na górze znajduje się wrogie wojsko, szykujące się do ataku z zaskoczenia.
I pomyśleć, że spokojny, zrównoważony Criscantoi Vaz, mądry i odpowiedzialny, dał się wciągnąć w coś takiego…
Thastain nie chciał brać udziału w awanturze, więc szybko się odsunął. Kiedy jednak obszedł grupę walczących ludzi, stanął twarzą w twarz z Sudvikiem Gornem, który też nie brał udziału w całym zamieszaniu. Skandar górował nad nim jak olbrzymia masa szorstkiego, rudego futra. W jego oczach błyszczała chęć zemsty. Zaciskał wielkie dłonie w pięści, jakby już zamykał je na gardle Thastaina.
— A teraz, chłopcze…
Thastain rozejrzał się w panice. Za nim znajdował się stromy spadek wzgórza, u podnóża którego stał obóz wrogiej armii. Przed nim zaś wściekły i niezmordowany Skandar, który uparł się, że rozładuje na chłopaku swój gniew. Był w pułapce.
Thastain sięgnął do rękojeści noża, który trzymał za pasem.
— Nie zbliżaj się do mnie!
Zastanawiał się, jak mocno musiałby dźgnąć, żeby przebić grube zwały mięśni pod skórą Skandara, czy miał na to dość sił i co Skandar może mu zrobić zanim uda mu się trafić. Thastain uznał, że nóż myśliwski nijak nie przyda się w walce z olbrzymim przeciwnikiem.
Sytuacja zdawała się beznadziejna. A Criscantoi Vaz, uwięziony gdzieś w bandzie oszalałych wariatów, nie mógł mu teraz pomóc.
Sudvik Gorn gapił się na niego, warcząc jak molitor, zakradający się do ofiary. Thastain wyszeptał modlitwę do Bogini.
Właśnie wtedy, po raz drugi w ciągu dziesięciu minut, nadeszła niespodziewana pomoc.
— Cóż my tu mamy? — powiedział cichy, przerażający głos, głos kontrolowany i nieugięty, który zdawał się dobiegać znikąd i był jak metalowa sprężyna wyskakująca z ukrytej maszyny. — Kłócimy się, tak? Między sobą? Poszaleliście? — to był głos o stalowych krawędziach. Przecinał wszystko jak brzytwa.
— Hrabia! — westchnęło rozpaczliwie pół tuzina gardeł, a wszelka walka natychmiast ustała.
Mandralisca niczym nie zdradził, że zamierzał jechać za nimi aż tutaj. Z tego, co wszyscy wiedzieli, planował pozostać w namiocie, podczas gdy oni mieli szukać warowni pana na Vorthinar. A jednak tu był, on i jego mały, krzywonogi adiutant, Jacomin Halefice, oraz tuzin zbrojnych do ochrony. Ludzie z oddziału zwiadowczego, przyłapani jak rozbrykane dzieci z buziami umazanymi dżemem, stali bez ruchu, z przerażeniem patrząc na strasznego, złowrogiego doradcę Pięciu Lordów.
Hrabia był szczupłym mężczyzną o długich rękach i nogach, w wieku nieco starszym niż średni, a poruszał się ze zdumiewającą gracją, jakby był tancerzem. Jednak nigdy żaden tancerz nie miał tak przerażającej twarzy. Jego usta były twarde i wąskie, oczy połyskiwały zimno, kości policzkowe wystawały jak ostrza. Cienka, pionowa blizna, zapewne ślad po jakimś dawnym pojedynku, przecinała jedną z nich. Zazwyczaj nosił obcisły kostium z delikatnej, dobrze naoliwionej, czarnej skóry, który sprawiał, że przypominał lśniącego, wijącego się węża. Jego strój był idealnie gładki, poza wiszącym mu na piersi złotym pięcioramiennym symbolem zajmowanego stanowiska, oznaczającym władzę nad życiem i śmiercią nieprzebranych milionów, które Pięciu Lordów niezgodnie z prawem uważało za swoich poddanych.
Teraz Mandralisca, spowity okropną ciszą, chodził pośród nich, niespiesznie przechodząc od jednego do drugiego, długo patrząc każdemu w oczy swoim spojrzeniem bazyliszka. Wszyscy odwracali wzrok. Czekając na swoją kolej Thastain czuł straszny ucisk w brzuchu.
Nigdy nie bał się niczego ani nikogo tak bardzo, jak hrabiego Mandraliski. Tego człowieka zawsze otaczała jakby lodowata aura, trzeszczący od mrozu, niebieski poblask. Wystarczało ujrzeć go daleko w głębi korytarza, by poczuć podziw i lęk. Kiedy Criscantoi Vaz wybrał Thastaina do tej misji i powiedział, że dowodzić nią będzie sam tajny radca, pod chłopakiem ugięły się nogi.