— Udało się! — Zawołał Thastain na ten widok. — Płoną!
— Chodź, chłopcze — odpowiedział Criscantoi Vaz. — Ruszaj.
Stanął mocno na nogach i z napiętym łukiem osłaniał odwrót pozostałych, ale nikt nie wychodził już z płonącego budynku. Kiedy Thastain dotarł do bezpiecznego szczytu wzgórza, warownia buntowników i spora połać otaczającego ją stepu płonęła, a w niebo godziła czarna włócznia dymu. Pożar rozprzestrzeniał się ze zdumiewającą szybkością. Wkrótce spłonie cała dolina. Nikt tam nie przeżyje.
Cóż, po to tu przybyli. Podobnie jak wiele miejscowych książątek na wielkim kontynencie zimroelskim, pan Vorthinar przeciwstawił się zarządzeniom braci Sambailidów, którzy pretendowali do władztwa nad tymi ziemiami, więc musiał zginąć. Ten kontynent miał być terytorium Sambailidów, był nim przez pokolenia, zanim Lord Prestimion pokonał prokuratora i teraz powrócił pod władzę Sambailidów. Tym razem tak pozostanie na wieczność. Thastain, urodzony pod rządami Sambailidów, nie miał co do tego wątpliwości. Pozwolić na coś innego byłoby jak otworzyć wrota siłom chaosu.
Hrabia Mandralisca zdawał się być bardzo zadowolony ze sposobu, w który wykonali zadanie. W krótkim, zimnym uśmiechu, którym powitał ich na szczycie i w przelotnym, gratulacyjnym uścisku dłoni było coś niemal miłego.
Dłuższą chwilę stali razem na szczycie, z radością patrząc, jak płonie warownia buntowników. Ogień wciąż się rozprzestrzeniał, w końcu objął całą dolinę. Nawet kiedy już wrócili do oddalonego o kilka mil obozu, w powietrzu czuć było kwaśny zapach dymu, a wiejący na południe wiatr czasami przynosił płaty popiołu.
Tej nocy otwarto niejedną flaszkę wina, dobrego, ostrego, czerwonego wina z zachodu. Potem, w ciemności, Thastain, wstawiony jak nigdy wcześniej, choć mniej od innych, zataczał się w stronę latryny i zobaczył tam samego hrabiego i jego adiutanta, Jacomina Halefice’a. Tak więc hrabia Mandralisca też opróżnia pęcherz, jak zwykli śmiertelnicy! Thastainowi wydało się to przyjemnie nieodpowiednie.
Nie odważył się podejść. Stał w cieniu, gdy usłyszał Mandraliskę, mówiącego z wyraźną satysfakcją:
— Wszyscy zginą tak, jak zginął dziś pan na Vorthinar, co, Jacominie? Pewnego dnia nie będzie tu panów innych, niż Pięciu Lordów.
— A Lord Prestimion? — zapytał adiutant. — A Lord Dekkeret, który go zastąpi?
Thastain widział, jak Mandralisca obraca się i staje twarzą w twarz z mniejszym mężczyzną. Nie widział wyrazu twarzy hrabiego, ale wyczuwał ponury i lodowaty ton, którym odpowiedział:
— Odpowiedź zawiera się w pytaniu, Jacominie.
5
Śpiąc w łóżku w królewskich kwaterach w Mieście Strażniczym Fa, Prestimion śnił, że znowu znajduje się w pełnej ludzi, niepojęcie wielkiej konstrukcji na szczycie Góry Zamkowej, zwanej Zamkiem Lorda Prestimiona. Jak duch przemierzał zakurzone korytarze, których nigdy wcześniej nie widział. Wybierał nieznane przejścia, prowadzące w zakamarki Zamku, których istnienia nawet nie podejrzewał.
Prowadziła go mała zjawa, niewielka, unosząca się wysoko w powietrzu postać, wciągająca go coraz głębiej w labirynt, jakim był Zamek.
— Tędy, mój panie! Tędy! Za mną!
Zjawa miała postać Vroona, przedstawiciela jednej z wielu nie ludzkich ras, które żyły na Majipoorze od najwcześniejszych lat jego kolonizacji przez człowieka. Były to istoty małe jak lalki, lekkie jak piórko, z masą gumiastych, podobnych do macek kończyn i wielkimi, okrągłymi, złotymi oczami, patrzącymi z obu stron ostro zagiętych, żółtych dziobów. Vroonowie byli obdarzeniu darem drugiego widzenia i potrafili z łatwością zaglądać do cudzych umysłów, a także bezbłędnie określić właściwą drogę przez nieznane tereny. Ale nie potrafili latać dziesięć stóp nad ziemią, jak robił to ten Vroon. Część umysłu Prestimiona, która pozostawała poza nim, po tym jednym szczególe poznała, że śni.
Wiedział też, choć nie sprawiało mu to radości, że śnił ten sen już wiele razy w różnych wariantach.
Prawie rozpoznawał sektor Zamku, przez który prowadził go Vroon. Te zniszczone filary z pokruszonego, czerwonego piaskowca mogły być fragmentami Bastionu Balasa, z którego wychodziły przejścia do rzadko używanego, północnego skrzydła. Tamten wąski most mógł być Kładką Lady Thiin, a skoro tak, to ten skręcony mur z zielonkawej cegły prowadzi do Wieży Trąbek i na zewnętrzną ścianę Zamku.
Ale czym była ta nieporządna masa niskich bud z czarnych płytek? Prestimion nie umiał jej nazwać. A pozbawiona okien, wolno stojąca wieża, której szorstkie, białe ściany pokrywały rzędy zaostrzonych, zwróconych do zewnątrz, niebieskich krzemieni? A szare płyty, ułożone w romb i otoczone palisadą z różowego marmuru? A niekończący się, sklepiony korytarz, prowadzący w nieskończoną dal, oświetlony rzędem gigantycznych kandelabrów, wielkich jak pnie drzew? Te miejsca nie mogły być fragmentami prawdziwego Zamku. Była to budowla tak wielka, że na poznanie jej całej potrzeba było wieczności. Nawet Prestimion, który żył tam od młodości, wiedział, że nie miał okazji zajrzeć w bardzo wiele miejsc. Jednak te, które przemierzała jego śpiąca jaźń, z całą pewnością nie istniały w rzeczywistości. Musiały być jedynie wytworami snu.
Schodził coraz niżej i niżej po spiralnych schodach, wykonanych z belek połyskującego, szkarłatnego drewna, które, podobnie jak Vroon, wisiały w powietrzu bez widocznego oparcia. Wydawało mu się jasne, że opuszcza stosunkowo znajome, górne poziomy Zamku i schodzi do niższych jego partii, do części służebnych, gdzie żyły tysiące ludzi niezbędnych do funkcjonowania Zamku: strażnicy i służący, ogrodnicy i kucharze, archiwiści i urzędnicy, budowniczowie dróg, murarze, łowczy i wielu, wielu innych. Nigdy nie spędził tu wiele czasu, zarówno we śnie jak i na jawie. Mimo to, te poziomy też były częścią Zamku, który był wielki, a z każdym rokiem rozrastał się coraz bardziej. W tym względzie przypominał żywe stworzenie. Królewska część budynku znajdowała się na najwyższych wierzchołkach Góry, ale pod spodem mieściły się liczne poziomy podziemne, wgryzające się głęboko w kamienne serce gigantycznego szczytu. Istniały też strefy zewnętrzne, wyciągające się na wiele mil w dół każdego zbocza Góry jak długie ramiona, sięgające coraz niżej i niżej.
— Mój panie — wołał ze słodkim zaśpiewem Vroon znad jego głowy. — Tędy! Tędy!
Po obu stronach trasy, którą podążał stali teraz Hjortowie o spuchniętych twarzach i kłaniali się w pas, wielcy Skandarzy o gęstym futrze wykonywali znaki rozbłysku gwiazd z oszałamiającą prędkością, na którą pozwalało im czworo ramion, z ust podobnych do gadów Ghayrogów dobiegały syczące pozdrowienia, oddawali mu cześć mali Liimeni o płaskich twarzach i trojgu oczu i grupa bladych, dumnych Su-Suherisów. Była tam reprezentacja każdej z ras, które dzieliły wielki Majipoor z ludźmi. Zdawało się nawet, że są i Metamorfowie, długonogie i smukłe istoty, które z każdej strony wychodziły z cieni, by zaraz zniknąć w nich z powrotem. Prestimion zastanawiał się, co też oni mogą robić na Górze Zamkowej, skoro zabroniono im na nią wstępu w czasach Lorda Stiamota?
— Teraz tędy — powiedział Vroon, prowadząc go do budowli, która przypominała zamek w zamku, jakby hotel o tysiącu pokoi zbudowanych w jednej linii wzdłuż pojedynczego korytarza, który rozwijał się przed nim jak droga do gwiazd. A Vroon już nie był Vroonem.
Była to ta wersja snu, której Prestimion bał się najbardziej.