Nastąpiła przemiana. Jego przewodnikiem była teraz ciemnowłosa lady Thismet, córka Koronala Lorda Confalume’a i bliźniacza siostra księcia Korsibara, Thismet, którą dawno temu kochał i utracił. Była równie lekka i zwinna jak Vroon, tanecznym krokiem szła przed Prestimionem boso, kilka cali nad ziemią i wciąż pozostawała poza jego zasięgiem. Od czasu do czasu odwracała się i posyłała mu promienny uśmiech, mrugała ciemnymi oczami, przyzywała go zachęcającym gestem dłoni. Jej niezrównane piękno przeszywało go jak włócznia.
— Zaczekaj na mnie! — wołał, ale ona tylko go ponaglała. Jak szybko by nie biegł, zawsze pozostawała szybsza, szczupła i delikatna w zwiewnej, białej szacie, z kruczoczarnymi włosami opadającymi na plecy. Wciąż uciekała przed nim w dal niekończącego się korytarza.
— Thismet — krzyczał. — Zaczekaj! Thismet! Czekaj! Czekaj! Czekaj!
Biegł teraz z desperackim zapałem, wysilał się do granic możliwości. Przed nim, po obu stronach korytarza otwierały się drzwi. Widział w nich twarze, wychylające się, uśmiechnięte, mrugające oczami, przyzywające go. Wszystkie były twarzą Thismet, wszystkie, Thismet tu i tu i tam i wszędzie, setki Thismet, tysiące, ale za każdym razem, gdy docierał do któregoś pokoju, drzwi zamykały się z hukiem, pozostawiając mu tylko śmiech zamkniętej za nimi Thismet. Ta zaś, która go prowadziła, wciąż spokojnie poruszała się naprzód, wciąż odwracała, by go zwabić, ale nigdy nie dawała się złapać.
Thismet! Thismet! Thismet!
Jego głos zamienił się w ryk bólu, szału i frustracji.
— Panie?
— Thismet! Thismet!
— Mój panie, jesteś chory? Przemów do mnie! Otwórz oczy, mój panie! To ja, ja, Diandolo! Obudź się, panie. Błagam, panie…
— This… met…
Ktoś włączył światło. Mrugając, oszołomiony Prestimion zobaczył młodego pazia, Diandola, pochylonego nad łóżkiem. Gapił się szeroko otwartymi oczami, był w szoku. Za nim widać było więcej postaci, czterech, pięciu, sześciu ludzi: ochroniarzy, służących, innych, zupełnie mu nieznanych. Walczył, by w pełni się obudzić.
Wtedy pojawiła się mocno zbudowana postać Falca. Odsunął Diandola i pochylił się nad Prestimionem. Falco był jego ochmistrzem podczas wszystkich oficjalnych podróży, a było ich ze dwadzieścia pięć. Porządny, mocny człowiek z Minimool ze wspaniałą grzywą czarnych, lśniących włosów, cudownie melodyjnym głosem i pogodnym wyglądem kogoś, kto zawsze ma dobry humor.
— Mój panie, to był tylko zły sen.
Prestimion skinął głową. Jego klatka piersiowa i ramiona spływały potem. Od własnych wrzasków bolało go gardło. Wokół czoła miał płonącą opaskę bólu.
— Tak — powiedział chrapliwie. — To… był… tylko… sen…
6
Kiedy Varaile weszła do pokoju porannego, czekało na nią troje z czwórki jej dzieci. Wstały na jej widok. Rodzinnym zwyczajem było, że pierwszy posiłek dnia jadali razem.
Książę Taradath, najstarszy, towarzyszył ojcu w podróży i z tego powodu to drugi syn, Akbalik, elegancko odprowadził matkę do jej miejsca przy stole. Miał dwanaście lat, ale już był wysoki i mocny. Po ojcu odziedziczył żółte włosy i silną budowę, ale wzrost miał po matce. Za parę lat będzie pewnie wyższy od obydwojga rodziców. Jednak jego oczy i pełen namysłu sposób bycia stały w sprzeczności z wzrostem i siłą. Jego przeznaczeniem była kariera naukowa albo może poety, na pewno nie miał być sportowcem czy wojownikiem.
Dziesięcioletni książę Simbilon, wciąż o dziecięcej, okrągłej buzi, zachowujący się z wielką powagą, wręcz pedantycznie, podał Varaile tacę z owocami, które zwykła jeść najpierw. Za to lady Tuanelys, ośmiolatka, która przejawiała nieskrywany brak zainteresowania, szybko skinęła matce głową i z powrotem zajęła miejsce przy stole. Czekał tam na nią talerz, na który już zdążyła nałożyć kopiastą porcję sera z miodem. Wymaganie od Tuanelys dwornego zachowania nie miało sensu. Była ślicznym dzieckiem, miała wspaniałą grzywę złotych włosów, które nosiła pod ozdobioną koralikami siateczką i rysy, które świadczyły, że za sześć czy siedem lat będzie piękną kobietą, ale teraz jeszcze jej ciało było smukłe i długie jak pasek. Uwielbiała biegać, wspinać się, bić się, była chłopczycą w każdym calu.
— Spałaś dobrze, matko? — zapytał książę Akbalik.
— Jak zawsze. A ty?
Jednak to Tuanelys odpowiedziała.
— Matko, śniło mi się miejsce, gdzie drzewa rosły korzeniami do góry. Miały liście w ziemi, a korzenie wyciągały do nieba. A ptaki…
— Matka mówiła do Akbalika, dziecko — powiedział z patosem książę Simbilon.
— Tak, ale Akbalik nigdy nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ty też nie, Simbilonie.
Po tych słowach lady Tuanelys pokazała mu język. Simbilon poczerwieniał, ale nie odpowiedział. Fiorinda, która obserwowała tę rodzinną scenę z drugiego końca pokoju, zaczęła chichotać.
Teraz, jak gdyby nikt mu nie przeszkodził, odezwał się Akbalik.
— Spałem znakomicie, matko.
Później zaczął opowiadać o planach na dzień, o porannej lekcji historii i poezji epickiej i o popołudniowej lekcji łucznictwa, jakby były to najważniejsze wydarzenia na świecie. Kiedy skończył, książę Simbilon z kolei rozwlekle opowiedział o swoim planie. Dwa razy Tuanelys przerwała mu prośbami, by podał jej półmisek z jedzeniem. Poza tym nie miała nic do powiedzenia. Rzadko jej się to zdarzało. W tej chwili jej życie skupiało się wokół pływania, codziennie spędzała długie godziny, które udało jej się wyrwać spomiędzy lekcji, na pokonywaniu w tę i z powrotem basenu we wschodnim skrzydle jak mały, zwariowany kambeliot. W intensywności, z jaką przepływała kolejne długości było coś maniakalnego. Jej nauczyciel mówił, że musiał jej po pewnym czasie nakazywać wyjście z wody, w przeciwnym wypadku pływałaby aż do całkowitej utraty sił, bo sama nigdy by nie przestała.
Tego poranka zaabsorbowanie dzieci samymi sobą bawiło Varaile dużo mniej niż zazwyczaj. Niepokojący raport z Labiryntu kładł się na wszystkim cieniem. Zastanawiała się, jak dzieci zareagowałyby, gdyby wiedziały, że być może ich ojciec jest bliższy zostania Pontifexem niż kiedykolwiek wcześniej i że wszyscy mogą niedługo zostać wyrwani ze swojego pięknego, dotychczasowego życia na Zamku i zmuszeni do przeprowadzki do ponurego, podziemnego Labiryntu, pontyfikalnej siedziby na dalekim południu.
Varaile zmusiła się do odsunięcia tych myśli.
Od kiedy namaszczono Prestimiona na Koronala i założył koronę rozbłysku gwiazd, wiadomo było, że musi kiedyś zostać Pontifexem. Confalume był bardzo stary. Mógł umrzeć dzisiaj, w przyszłym miesiącu albo roku, ale prędzej czy później, a raczej prędzej, musiał przyjść jego czas. Niewątpliwie Akbalik i Simbilon dobrze rozumieli, co to dla nich wszystkich oznaczało. Co do Tuanelys, jeśli nie wiedziała, będzie musiała się dowiedzieć. I zaakceptować. Z wysoką pozycją przychodzi konieczność zachowywania się po królewsku, nawet, jeśli jest się tylko dzieckiem.
Kiedy skończyli jeść, Varaile czuła już, że ma nad sobą pełną kontrolę. Przyszła pora na poranną konferencję z ministrami Prestimiona, gdyż pod jego nieobecność to ona piastowała urząd regenta.
Teotas czekał pod pokojem porannym.
Tego dnia miał minę jeszcze bardziej ponurą niż zazwyczaj, a zmarszczki jakby pogłębiły mu się przez noc. Kiedyś był tak podobny do swego starszego brata, Prestimiona, że ktoś, kto słabo ich znał, mógł wziąć ich za bliźniaków, choć w rzeczywistości dzieliła ich cała dekada. Ale Teotas miał ostry, gorący, posępny charakter, inaczej niż Prestimion. Wiek średni wyrzeźbił w jego twarzy głębokie bruzdy, przez które wyglądał na starszego niż w rzeczywistości, podczas gdy twarz Prestimiona pozostawała gładka. Już nie dało się pomylić Teotasa z Koronalem, ale też ciężko było uwierzyć, że to on był młodszy.