Выбрать главу

— Coś jeszcze, komandorze? — spytała obojętnie.

— Nie, ma’am.

— W takim razie jestem pewna, że jest gdzieś w tej kabinie jakieś inne miejsce, w którym powinien się pan natychmiast znaleźć.

Przez sekundę wyglądało, że Houseman wybuchnie, ale opanował się, skłonił głowę dokładnie na tyle, na ile wymagał tego regulamin, odwrócił się i odszedł. Nimitza zatrzęsło ze złości, więc Honor pogłaskała go uspokajająco, obserwując plecy ginącego w tłumie Housemana.

Mogła to załatwić lepiej i zdawała sobie z tego sprawę, ale jego bezczelność i arogancja przechodziły ludzkie pojęcie. Komandor, choć pochodził z wpływowej rodziny (a Housemanowie byli wpływowi), prosił się o kłopoty, zachowując się w chamski sposób wobec Kapitana z Listy, i to na dodatek nie sprowokowany. Co nie zmieniało faktu, że choć dostał, na co zasłużył, zyskała kolejnego zdeklarowanego wroga, co nie było miłe ani rozsądne. Fakt, że szanse na uniknięcie tej wrogości praktycznie nie istniały, niewiele zmieniał. Jednym z jej zadań jako kapitana flagowego Sarnowa było rozładowywanie napięć mogących przeszkadzać w sprawnym działaniu eskadry. A nawet tego nie spróbowała. Ba, nawet jej do głowy nie przyszło, że powinna spróbować, dopóki nie zobaczyła pleców tego nadętego dupka.

Westchnęła bezgłośnie, z ulgą słuchając smakowitego chrupania selera — przynajmniej Nimitz się uspokoił. Kiedyś będzie musiała nauczyć się kontrolować, ale…

— Centa za pani myśli, lady Honor — odezwał się niespodziewanie znajomy tenor, przerywając jej rozmyślania.

Uniosła głowę i zobaczyła uśmiechniętego admirała Sarnowa.

— Właśnie się zastanawiałem, kiedy się spotkacie z komandorem Housemanem. Widzę, że przeżył to nowe doświadczenie… — skomentował, a widząc jej reakcję na swój złośliwy ton, dodał: — Proszę się nie przejmować: Artur Houseman to kretyn i bigot z nieprzeciętną manią wielkości. Jeśli dała mu pani popalić, bezwzględnie na to zasłużył. Gdybym sądził, że może pani zareagować zbyt ostro, uprzedziłbym panią… Właśnie. Tak jak powiedziałem: jest pani moim kapitanem flagowym i oczekuję, że będzie się pani zachowywała odpowiednio do wymagań stawianych osobie na tym stanowisku. A to oznacza między innymi ustawianie, dupą do wiatru młodszych rangą oficerów, którym się we łbach poprzewracało z powodu pochodzenia i którzy pani nie lubią, bo udowodniła pani, że kuzyn takiego nadętego bufona jest zwykłym tchórzem. Jakim cudem jest dobry w tym, co robi zawodowo, pojęcia nie mam, ale musi być naprawdę dobry, bo inaczej komodor Van Slyke by go nie tolerował. Co nie oznacza, że pani musi go tolerować.

— Dziękuję, sir — powiedziała cicho.

— Niech mi pani nie dziękuje, kapitan Harrington. — Dotknął lekko jej łokcia z błyskiem rozbawienia i ciekawości w oczach. — Kiedy ma pani rację, zawsze panią poprę, kiedy jej pani nie ma, sprowadzę panią na ziemię, może być pani pewna.

Uśmiechnął się promiennie i poczuła, że odpowiada mu podobnym uśmiechem.

ROZDZIAŁ IX

Kapitan Mark Brentworth rozglądał się z satysfakcją po przestronnym mostku ciężkiego krążownika Jason Alvarez — największego okrętu, jaki kiedykolwiek zbudowano w systemie Yeltsin. Zmieni się to, gdy ukończone zostaną prace przy krążownikach liniowych Courvosier i Yanakov, co zostało przewidziane na koniec następnego miesiąca, ale do tej pory to jego okręt stanowił dumę Floty Graysona. Zasłużoną zresztą, o czym przekonali się piraci jeszcze niedawno panoszący się po okolicy. Teraz, dzięki wspólnym wysiłkom jednostek Royal Manticoran Navy i rosnącej floty układowej, należeli już do przeszłości — ci, których nie wyłapano, przenieśli się w inne, dogodniejsze do rozboju rejony galaktyki. Alvarez zniszczył samodzielnie dwie ich jednostki i pomógł w zniszczeniu czterech innych. Jednak przez ostatnich parę miesięcy okazje do walki zdarzały się coraz rzadziej i patrole stawały się nudną rutyną. Przeciwko której Brentworth akurat chwilowo nic nie miał — pilnowanie granicy wejścia z nadprzestrzeni było może i monotonne, ale jego ludzie potrzebowali odpoczynku po męczącej na dłuższą metę aktywności, jakiej wymagały trwające prawie rok standardowy łowy piratów. Wiedział, że mu to przejdzie, a ponieważ załoga nie powinna się zbytnio rozleniwić, przygotował jej małą niespodziankę.

Konwój z systemu Manticore powinien wyjść z nadprzestrzeni za około sześć godzin i natychmiast znaleźć się w zasięgu sensorów Alvareza, o czym ani on, ani jego zastępca nie poinformowali nikogo na pokładzie. Był ciekaw, jak szybko konwój zostanie wykryty i ile czasu zajmie jego ludziom zajęcie stanowisk bojowych, nim jednostki zostaną właściwie zidentyfikowane.

— Ślad wyjścia z nadprzestrzeni o trzy minuty pięć sekund świetlnych, sir!

— Proszę ogłosić alarm bojowy, panie Hardesty! — polecił Brentworth, spoglądając z niejakim zaskoczeniem na pierwszego oficera.

— Aye, aye, sir!

Klaksony zaczęły wyć, nim Hardesty skończył mówić, zaś Brentworth ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się ekranom otaczającym jego fotel. Jeśli to był konwój, stawił się znacznie wcześniej niż powinien, ale wydawało się nieprawdopodobne, by inna jednostka mogła pojawić się w tym namiarze i na tak krótko przed przewidywanym czasem przylotu konwoju. Potarł czubek nosa i spojrzał na oficera taktycznego, zajętego studiowaniem danych wyświetlających się na ekranie taktycznym. Przy tej odległości musiało minąć trochę czasu, nim dane dotarły do okrętu i zostały przeanalizowane przez komputer pokładowy. Nie trwało to jednak długo. — Brentworth jeszcze się przyglądał, gdy porucznik Bordeaux zameldował, nie przestając spoglądać na ekran:

— Jeden statek, sir. Wygląda na frachtowiec. Odległość sześćdziesiąt trzy koma jeden miliona kilometrów. Kurs 003 na 059. Przyspieszenie dwa koma cztery kilometra na sekundę kwadrat. Obecna prędkość zero koma czterdzieści osiem g.

Brentworth siadł prosto niczym żgnięty szpilką — kurs prowadził prosto na Grayson, co pasowałoby do frachtowca, ale prędkość się nie zgadzała. Żeby ją osiągnąć, musiałby wychodzić z nadprzestrzeni z szybkością sześćdziesięciu procent prędkości światła, co dla jednostki z cywilnymi połami siłowymi było olbrzymim ryzykiem, znacznie przekraczającym dopuszczalne normy. Fizyczne dolegliwości załogi musiałyby być olbrzymie — zarzygane pokłady to najmniejszy z problemów, które by ich spotkały. Natomiast tak w nadprzestrzeni, jak i tu, w normalnej przestrzeni, oznaczało to lot grożący spaleniem kompensatora bezwładnościowego, a na to nie pozwoliłby sobie żaden kapitan. Gdyby miał inną możliwość…

W konwoju miały lecieć trzy frachtowce osłaniane przez parę niszczycieli, a z nadprzestrzeni wyleciał jak wariat tylko jeden frachtowiec…

— Oficer astrogacyjny, proszę natychmiast obliczyć kurs przechwytujący! — polecił. — Łączność, jak najszybciej powiadomcie o wszystkim centralę dowodzenia na Graysonie!

I dał znak pierwszemu oficerowi, by podszedł bliżej, tak by nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy.

— Kto jeszcze jest w pobliżu, Jack? — spytał, nie kryjąc zaniepokojenia. — Jest ktoś bliżej niż my?

— Nie, sir.

Brentworth zacisnął usta. Alvarez leciał co prawda z dwukrotnie większym przyspieszeniem niż frachtowiec, ale prawie dokładnie przeciwnym kursem. Niezidentyfikowana jednostka znajdowała się daleko poza zasięgiem rakiet i z każdą sekundą oddalała się o ponad czternaście tysięcy kilometrów. Podobnie jak oddalał się będzie każdy, kto podejmie pościg, jak tylko wyjdzie z nadprzestrzeni.