Przeniosła spojrzenie na rodzinny dom, zastanawiając się, jaka część ponurych myśli spowodowana była miesiącami napięcia i bólu. Nie udało się go uniknąć, bo nie było sposobu przyspieszenia całego procesu i nie raz zasypiała zalana łzami, czując w twarzy nienaturalny ogień. Nerwy były prawie całe, mięśnie reagowały prawie naturalnie. Ale tylko prawie. Czuła różnicę i widziała ją, obserwując swoją twarz w lustrze. I nic nie było w stanie zmienić tego, że lewa strona reagowała z leciutkim opóźnieniem, a uśmiech był nieco skrzywiony, sprawiając wrażenie ironicznego. Czasami zaś owocowało to niewyraźną wymową, gdy się zapominała i chciała coś powiedzieć, krzywiąc się równocześnie. To, że czuła wiatr czy słońce na policzku, nie rekompensowało braków. Przynajmniej nie w pełni.
A ukryte głęboko, tam, gdzie nikt nie mógł ich dostrzec, nosiła inne blizny… Sny zdarzały się coraz rzadziej, ale pozostały takie same: lodowate, straszne i gorzkie. Zbyt wielu ludzi zginęło, wykonując jej rozkazy… albo dlatego, że nie było jej tam, gdzie być powinna. A wraz ze snami przyszło zwątpienie — czy zdoła ponownie sprostać wymogom stawianym dowódcy okrętu? A jeśli nawet, czy Admiralicja zaufa jej na tyle, by powierzyć jej ludzi i okręt?
Nimitz westchnął ponownie, wstał i oparł się chwytnymi kończynami o jej ramiona. A potem wpatrzył się w jej brązowo-czarne oczy — jedno naturalne, drugie sztuczne z zaawansowanych kompozytów, dzieło elektroniki molekularnej. Poczuła jego wsparcie i miłość i wzięła go w ramiona, wtulając twarz w ciepłe futro. Fizyczne i psychiczne ciepło wnikało w nią coraz głębiej przy wtórze zadowolonego mruczenia treecata. Wreszcie opuściła go delikatnie na kolana i wzięła głęboki oddech, wypełniając płuca rześkim, chłodnym powietrzem, aż miała wrażenie, że pękną. Zrobiła długi wydech. Wraz z nim wypuściła z siebie coś… nie potrafiła tego nazwać, ale wyraźnie czuła, że coś z niej uszło, a coś innego drgnęło i zajęło wolne miejsce, jakby budząc się z długiego snu.
Zbyt długo przebywała na powierzchni — nie należała tu już, ani do ukochanej góry, ani do rodzinnego domu. Po raz pierwszy od dawna poczuła zew przestrzeni, tyle że nie było to wyzwanie, któremu mogła nie sprostać, lecz stara, znajoma konieczność. Wyczuła zmianę emocji.
— Dobra, Stinker: możesz już się przestać martwić — oznajmiła.
Odpowiedział głębokim, radosnym pomrukiem i machnął lekko chwytnym ogonem, dotykając jej nosa swoim.
Roześmiała się i przytuliła go ponownie.
Problemy się nie skończyły i zdawała sobie z tego sprawę, ale przynajmniej wiedziała, co musi zrobić i gdzie się udać, by koszmary zniknęły.
— Ano — poinformowała treecata. — Chyba najwyższy czas, żebym przestała się nad sobą rozczulać, co? Nimitz potakująco machnął ogonem.
— I pora, żebym wróciła na mostek — dodała. — Zakładając, że będą mnie chcieli z powrotem… A teraz sobie polatamy.
Wstała, odstawiła Nimitza na skałę i zajęła się podłużnym pakunkiem. Wyjęła z niego lotnię sporządzoną z lekkich metalowych rurek i z wprawą zaczęła składać urządzenia. Jeszcze zanim skończyła dwanaście standardowych lat, oboje z Nimitzem odkryli, jaką przyjemnością jest latanie przy silnych wiatrach wiejących w okolicy Copper Walls. Gdy naciągnęła na rurki poszycie z niezwykle cienkiego i wytrzymałego gossameru, treecat bleeknął zachęcająco.
Złożenie lotni i sprawdzenie łączy i uprzęży — specjalnie przerobionej, by mieścił się w niej wygodnie i bezpiecznie treecat — zajęło jej nieco więcej niż kwadrans.
Gdy ją założyła, Nimitz wspiął się po jej plecach i złapał za ramiona. Zaciągnęła uprząż, czując jego oczekiwanie i zadowolenie potęgujące jej własne. Chwyciła poziomy drążek i skoczyła w przepaść z okrzykiem: — Trzymaj się!
Zachodzące słońce było ledwie widoczne zza szczytów Copper Walls, gdy Honor wykonała ostatni zwrot, szybując niczym tutejszy albatros o pięć kilometrów od brzegu i roześmianym wzrokiem przyglądając się plamie jasnego światła na brzegu u podnóża gór. Zewnętrzne światła domu paliły się od paru minut co do jednego — najwyraźniej MacGuiness doszedł do wniosku, że czterogodzinna wycieczka i trzygodzinny lot to dość jak na niedawną inwalidkę, i wolał nie ryzykować przy lądowaniu.
Lotnie i paralotnie były pasją planetarną, a ona — naprawdę doświadczonym pilotem. Ale starszy steward MacGuiness pochodził z Manticore i jak podejrzewała, uważał wszystkich urodzonych i wychowanych na Sphinksie — z nią samą na czele — za łagodnych szaleńców wymagających bacznej troski i opieki. Toteż robił, co mógł, by uporządkować jej tryb życia i z żelazną konsekwencją przestrzegał pór posiłków; nie było też mowy o ich przerwaniu. Honor nigdy by się do tego nie przyznała, ale sprawiało jej przyjemność bycie obiektem czyjejś troski, a tym razem zmuszona była przyznać (prywatnie naturalnie), że MacGuiness miał rację. Od trzydziestu standardowych lat była lotniarką — wiedziała, że powinna znaleźć się w domu, kiedy było jeszcze dostatecznie jasno, by bezpiecznie wylądować. Skoro tego nie zrobiła, musiała przygotować się na pokorne wysłuchanie pełnego szacunku łajania.
Poprawiła pozycję, wykonała szeroki skręt i zaczęła tracić wysokość. Kiedy przeleciała nad górami, zwiększyła starannie kąt nurkowania i ziemia wystrzeliła jej na spotkanie z zapierającą dech gwałtownością. A zaraz potem wyrosła przed nią rzęsiście oświetlona posiadłość. Ponownie zmieniła pozycję, by dotknąć stopami ziemi. Nimitz miauknął zachwycony, gdy przebiegła spory kawał, wytracając prędkość. Odpowiedziała mu śmiechem, zwalniając do normalnego kroku, a potem przyklęknęła, opierając skrzydło o czerwono-złocistą trawę przed domem. Zimny nos otoczony wąsami potarł delikatnie jej prawe ucho — Nimitz nie ukrywał zadowolenia. Rozpięła uprząż; treecat zeskoczył na trawę i usiadł, czekając, aż Honor wyplącze się z pasów i przeciągnie. Aż jej w stawach zachrzęściło.
Złożyła lotnię paroma wprawnymi ruchami — nie do końca, ale tak by dało się ją wziąć pod pachę, i skierowała się ku drzwiom.
— Znowu zostawiła pani komunikator w domu, ma’am. — Usłyszała pełen szacunku i wyrzutu głos, gdy tylko znalazła się na oszklonym ganku.
— Naprawdę? Ależ jestem roztrzepana. Musiało mi wypaść z głowy.
— Naturalnie — zgodził się z kamienną twarzą MacGuiness.
Uśmiechnęła się promiennie, na co także odpowiedział uśmiechem, choć znacznie mniej promiennym. Ukrywał to dobrze, ale ze smutkiem obserwował lewą część twarzy Honor — była mniej ekspresyjna i wolniej reagowała, nadając jej uśmiechowi cechy ironicznego uśmieszku. Dla kogoś, kto znał ją wcześniej i do tego dobrze, nie były to małe zmiany.
— Jestem pewien, że nie miało to żadnego związku z faktem, że gdyby go pani wzięła, ktoś mógłby się z panią skontaktować i nakłonić do wcześniejszego powrotu do domu — dodał.