Выбрать главу

Przemknęło jej przez głowę, zupełnie bez sensu, że mogłaby nie ścinać włosów i zapleść je w warkocz, ale głupoty wywietrzały jej z głowy, gdy na ekranie pojawiła się twarz Sarnowa.

— Dobry wieczór, Honor. — Tenor miał nieco głębsze brzmienie niż zazwyczaj. Stłumiła uśmiech: już nie musiała się zastanawiać, czy on też słyszał opowieści o niej i Youngu.

— Dobry wieczór, sir. W czym mogę pomóc?

— Przeglądałem właśnie wiadomości i rozkazy dostarczone przez Warlocka — przerwał na moment, czekając na jakąś jej reakcję, która nie nastąpiła, i nieznacznie skinął głową z mimowolnym uznaniem. — Jest parę kwestii, które chciałbym poruszyć na najbliższej odprawie, ale przedtem muszę powitać kapitana Younga jako nowo przybyłego członka Grupy Wydzielonej Hancock 001.

Honor przytaknęła bez słowa. Choć perspektywa zaproszenia go na pokład była zgoła obrzydliwa, wiedziała, że tego nie uniknie. Mark Sarnow nigdy nie zrobiłby czegoś takiego jak Parks w stosunku do jakiegokolwiek kapitana. Nawet takiej szmaty. Chyba żeby nowy kapitan zasłużył sobie na wyjątkowe potraktowanie.

— Rozumiem, sir. Czy Warlock już zacumował w bazie?

— Tak.

— W takim razie zajmę się zaproszeniem, sir — oświadczyła zwięźle.

Sarnow już zaczął otwierać usta, ale zmienił zdanie i zamknął je bez słowa. Oczywistym było, że zamierzał wysłać zaproszenie poprzez swój sztab, ale miała nadzieję, że tego nie zrobi.

— Dziękuję, Honor — powiedział po chwili. — I doceniam to.

— Żaden problem, sir — skłamała i Sarnow zakończył połączenie, a na ekranie znów pojawił się tekst.

Przez kilka sekund spoglądała na niego tępo, nim z westchnieniem zabrała się do pracy. Skończyła po paru minutach, zapisała tekst w pamięci, zrobiła i wysłała kopie Sarnowowi i Corell, zdając sobie sprawę, że jedynie odwleka nieuchronne, po czym włączyła interkom. Moment później na ekranie pojawiła się twarz Mike Henke.

— Mostek, pierwszy oficer — zaczęła Henke i uśmiechnęła się. — W czym mogę pomóc, skipper?

— Poproś George’a, żeby skontaktował się z bazą i poprosił ich o przekazanie wiadomości na HMS Warlock. — Honor nie przerwała, widząc nagłą zmianę wyrazu twarzy rozmówczyni, i ciągnęła tym samym pozbawionym wyrazu głosem: — Właśnie zacumował jako pierwszy z obiecanych posiłków. Przekaż pozdrowienia od admirała Sarnowa i ode mnie kapitanowi i zaproś go, by przybył niezwłocznie na pokład. Admirał Sarnow chce z nim rozmawiać.

— Zaraz to zrobię, ma’am — zapewniła cicho Henke.

— Jak tylko George przekaże tę wiadomość, poinformuj bosmana, że potrzebna będzie pełna warta trapowa. A jak tylko Warlock potwierdzi, daj mi znać, o której kapitan się tu zjawi.

— Tak jest, ma’am. Mam go powitać na pokładzie?

— To nie będzie konieczne, Mike. Tylko poinformuj mnie, o której przyleci.

— Naturalnie, ma’am.

Kapitan, lord Pavel Young, stał sztywno w windzie mknącej przez bazę i stocznię do doku, w którym cumował HMS Nike. Miał na sobie najlepszy paradny mundur wraz ze złotym pasem i służbową szpadą. Przyglądał się swemu odbiciu w wypolerowanej metalowej ścianie. Wyglądał jak zwykle doskonale — mistrzowskie krawiectwo (suto opłacone) skutecznie jak dotąd maskowało rosnący brzuch, nie czyniąc zarazem stroju nieregulaminowym, a starannie przycięta broda ukrywała drugi podbródek.

Wyglądał doskonale, ale i tak jedynie z najwyższym wysiłkiem powstrzymywał się, by nie warczeć na własne odbicie.

Bezczelność tej dziwki przechodziła bowiem ludzkie pojęcie: przesyłała „pozdrowienia”, żeby ją szlag trafił! I to niby przypadkowo połączone z pozdrowieniami od admirała Sarnowa! Wyszczerzył zęby i dopiero po paru sekundach zmusił się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy. Targało nim tylko jedno uczucie: nienawiść do Honor Harrington. A raczej oficjalnie dama Harrington, jakby ta plebejska ścierka, która zrujnowała mu karierę, miała jakiekolwiek prawo do arystokratycznego tytułu. Teraz na dodatek ten prymityw został kapitanem okrętu flagowego grupy wydzielonej.

Świadomość tego przykrego faktu zaowocowała zgrzytnięciem zębami, a przed oczami stanęły mu wydarzenia sprzed lat, gdy pierwszy raz zobaczył ją na wyspie Saganami. Była rok niżej i już choćby to powinno ją wykluczyć z kręgu jego zainteresowań, nawet gdyby była kimś lepszym niż jakaś tam ziemiogrzeb ze Sphinksa. Na dodatek była wysoka, chuda i prawie brzydka dzięki ściętym na jeża włosom i imponującemu nosowi. Prawdę mówiąc, nie zasługiwała na powtórne spojrzenie, plasując się zbyt nisko jak na jego standardy. Miała natomiast coś w oczach i ruchach, jakąś oryginalną grację w zachowaniu, która wzbudziła jego zainteresowanie. Obserwował ją potem uważnie — naturalnie stała się maskotką akademii przez tego zawszonego treecata. Pewnie — grała idiotkę i udawała, że nie wie, jak ją faworyzują instruktorzy i jak się rozczulają nad tym jej kosmatym cudem. Nawet wzór cnót fizycznych, instruktor walki wręcz, ten skurwiel MacDougal, miał do niej słabość! Ogólne zainteresowanie pana midszypmena Younga stopniowo wzrastało, aż w końcu jej to okazał. A co zrobiła ta chowana w lesie dziwka?! Dała mu kosza! Jemu! I to publicznie, w obecności kolegów! Próbowała udawać, że nie wie, o co mu chodzi, ale kiedy próbował ją ustawić na stosownym dla prostaków miejscu kilkoma celnie dobranymi słowami, wyrósł jak spod ziemi ten gnój MacDougal i podał go do raportu za „prześladowanie młodszej rocznikiem”. Nikt nie dał mu kosza, odkąd skończył szesnaście standardowych lat, a ostatnią, która próbowała, była osobista pilotka jego ojca pół roku wcześniej. Załatwił to przy pierwszej okazji, gdy zdybał ją samą, a tatuś dopilnował, by trzymała gębę na kłódkę. I tak też miało być z tą plebejską suką, ale nie wyszło. A tak starannie wszystko zaplanował; tracił całe dnie, by dokładnie poznać rozkład jej zajęć, aż w końcu dowiedział się o prywatnych ćwiczeniach w późnych godzinach nocnych, kiedy mogła zwiększyć siłę przyciągania w sali gimnastycznej. A to znaczyło, że po ćwiczeniach samotnie bierze prysznic…

Zadał sobie nawet trud i na wszelki wypadek spreparował botaniną seler, którym jeden z jego przyjaciół dokarmiał jej śmierdzące bydlę. Nie zeżarło dość, by zdechnąć, ale wystarczająco dużo, by stać się na tyle senne, aby je zostawiła w pokoju. Z początku wszystko szło zgodnie z planem — rzeczywiście złapał ja gołą pod prysznicem, widział jej szok i wstyd, rozkoszował się paniką, ścigając w wodnym pyle, gdy cofała się, bezskutecznie próbując się zasłonić… Już czuł smak zemsty, gdy panika w jej oczach zmieniła się w coś zupełnie innego, dokładnie w chwili, gdy złapał ją, by rzucić na ścianę. Wymknęła mu się, bo była mokra, zaskoczyła go siłą, z jaką uwolniła się z uchwytu.

A potem zaskoczenie stało się bolesne, gdy palce jej wyprostowanej prawej dłoni rąbnęły go w brzuch. Zgiął się pozbawiony tchu i sparaliżowany bólem, a w następnej sekundzie jej kolano trafiło go w krocze z siłą tarana. Do tej pory pamiętał swój wstyd, gdy zawył i zrozumiał, że przegrał. Ból był tak potworny, że nie mógł się ruszyć, ale to dziwce nie wystarczyło. Nie dość, że go powstrzymała, to jeszcze próbowała zabić. Najpierw dostał łokciem w zęby i do tej pory uważał, że miał szczęście, bo skończyło się na rozciętych wargach i trzech wybitych siekaczach. Zaraz potem kantem dłoni złamała mu nos, a drugim ciosem obojczyk, choć czym go trafiła, nie pamiętał. Nim upadł, zdążyła go jeszcze poczęstować kolanem — tym razem w twarz — i serią ciosów w korpus, łamiąc mu sześć żeber.