W mroku pojawiło się odległe zrazu światło, które po parunastu sekundach zmieniło się w smugę blasku latarki przesuwającej się w rytm kroków idącego po schodach. Po następnych kilku sekundach światło omiotło jego, więc zacisnął powieki, by nie dać się oślepić. Po chwili blask zelżał, oświetlając ponownie stopnie zasypane odłamkami szkła i innym śmieciem. W końcu niosący latarkę mężczyzna stanął i znieruchomiał o dwa kroki od Canninga.
Rob Pierre przełożył latarkę do lewej ręki i wyciągnął na powitanie prawą.
— Miło cię widzieć, Pierre.
Canning przytaknął z uśmiechem, do którego nie musiał się już zmuszać.
— Pana także, panie Pierre.
Jeszcze nie tak dawno nie przeszłoby mu przez gardło słowo „pan” pod adresem Prola czy nawet zarządcy Proli. Ale ten czas minął nieodwołalnie, jako że Wallace Canning wypadł z łask — jego karierę dyplomatyczną zakończyła klęska i upokorzenie. Nawet rodzina nie była w stanie uchronić go przed konsekwencjami. A co gorsza — nawet nie próbowała.
Stał się lekcją poglądową, ostrzeżeniem dla wszystkich, czym może skończyć się niepowodzenie. Zabrali mu mieszkanie, pozycję i majątek. Zesłali do mrówkowca i zredukowali do roli Prola. Musiał mieszkać w Haskins Tower i co miesiąc stać w kolejce, by odebrać Stypendium. Zrobili z niego Dolistę, a raczej coś gorszego od Dolisty, bowiem jego wymowa, słownictwo, chód i zachowanie wyróżniały go. Dla nowego otoczenia był odmieńcem, dla starego — powietrzem. Wyrzekli się go wszyscy. Był zupełnie sam i pozostała mu tylko nienawiść.
— Reszta przybyła? — Pytanie wyrwało go z zamyślenia. — Tak. Jeden drobiazg: po obejrzeniu wybranego przez pana miejsca zdecydowałem, że kort tenisowy będzie lepszy od boiska, bo wystarczy zasłonić dwa okna i nie ma świetlików.
— Doskonale zrobiłeś. — Pierre poklepał go po ramieniu z autentycznym uznaniem.
Spora część tak zwanych „przywódców”, z którymi miał się właśnie spotkać, medytowałaby godzinami nad tak poważną decyzją jak przeniesienie miejsca spotkania o kilkadziesiąt metrów. Canning po prostu wybrał jedyne rozsądne rozwiązanie. Fakt, to był drobiazg, ale zdolności przywódcze testowały najlepiej drobne sprawy.
Wallace zrobił krok, ale Pierre powstrzymał go gestem. Nawet tak słabe oświetlenie jak promień latarki nie było w stanie ukryć zatroskania na twarzy starszego mężczyzny.
— Masz pewność, że jesteś gotów? — spytał prawie łagodnie, choć z naciskiem Pierre. — Nie mogę zagwarantować, że wszyscy są tylko tymi, za kogo się podają.
— Ufam pańskiemu osądowi, panie Pierre. — Canningowi te słowa z trudem przeszły przez gardło, ale jeszcze trudniej było mu rzeczywiście tak postąpić: skoro już zaufał, należało to powiedzieć.
Co prawda w wielu kwestiach nadal się różnili, ale zaufanie do nich nie należało.
— W końcu wiem, że złapał pan przynajmniej jednego szpicla — dodał z uśmiechem. — Wolę myśleć, że złapał pan wszystkich, tylko o tym nie wspomniał.
— Obawiam się, że jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać — westchnął Pierre, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Prowadź, czas załatwić sprawę.
Canning przytaknął i odgarnął gęstą tkaninę przesłaniającą łukowato sklepiony portal prowadzący do krótkiego, szerokiego korytarza, w ścianie którego znajdowały się okienka bileterów. Sklepione, równie wielkie wyjście z korytarza przesłaniał identyczny kawał materiału. Gdy go odchylili, Pierre wyłączył latarkę, ponieważ znaleźli się na słabo, ale jednak oświetlonym boisku do koszykówki. Ich kroki dudniły głucho po gołej podłodze, w powietrzu unosił się kurz i zapach charakterystyczny dla opuszczonych budowli, ale niewiele widać było zniszczeń. Budynek był niczym pień obumarłego drzewa zeżartego od środka przez zarazę. Minęli pełne pyłu i kurzu obszary i przekroczyli kolejne przesłonięte kotarą przejście.
Zaskoczony Pierre zamrugał. Canning zdołał uzupełnić prawie wszystkie źródła światła rozkradzione przez zapobiegliwych mieszkańców uważających całkiem słusznie, że skoro kompleks został zamknięty, oświetlenie jest w nim zbędnym luksusem. Canning osiągnął efekt, o którym Pierre’owi nawet się nie śniło — przy zasłoniętych oknach przestronny kort stał się rzęsiście oświetloną sceną. Było coś symbolicznego w tym spotkaniu, dlatego między innymi Pierre wybrał ten popadający w ruinę pomnik złej organizacji i przekupstwa, ale dzięki Canningowi powstał jeszcze inny symbol — oaza światła i porządku wśród rozkładu. Pomocnicy byłego dyplomaty wyczyścili podłogę, odkurzyli siedzenia na widowni, zlikwidowali nawet pajęczyny. I to działało jeszcze silniej. Pomimo ryzyka grożącego wszystkim obecnym ta sala nie sprawiała wrażenia kolejnej kryjówki. Nie było aury tajności i manii prześladowczej, towarzyszącej spotkaniom, jakie odbył z pozostałymi zakonspirowanymi grupami.
Naturalnie zachowanie tajemnicy i podejrzliwość granicząca z manią prześladowczą także były potrzebne, zwłaszcza przy operacji takiej jak ta, ale przełomowe momenty wymagały stosownych chwytów psychologicznych. Jeśli tej nocy mu się uda, będzie to warte ryzyka, jakie on sam i Canning ponieśli, by przygotować stosowne miejsce i stworzyć odpowiedni nastrój. A jeśli mu się nie uda, obaj wkrótce znikną.
Myśli te przemknęły przez głowę Robowi Pierre’owi, gdy schodził ku najniższemu rzędowi fotelików. Dotarł tam w kompletnej ciszy i podszedł do stołu ustawionego na środku kortu. Znajdowało się przy nim krzesło, a w rzędach, ku którym było zwrócone, siedziało około siedemdziesięciu kobiet i mężczyzn. Na twarzy każdego z obecnych widać było obawę i podniecenie — dokładnie te same uczucia, które i jemu towarzyszyły. Dwanaście osób siedzących w pierwszym rzędzie sprawiało wrażenie szczególnie spiętych, czemu się nie dziwił — byli jedynymi członkami liczącego osiemdziesiąt osób Komitetu Centralnego Partii Praw Obywatelskich, którym zaufał na tyle, by ich tu zaprosić.
Usiadł, położył dłonie na blacie i powoli, z namysłem przyjrzał się kolejno wszystkim zgromadzonym. Dopiero potem odchrząknął i zagaił, nie spoglądając na stojącego za plecami Wallace’a:
— Dziękuję wszystkim za przybycie.
Głos zabrzmiał wyraźnie, choć z pogłosem, odbijając się nieco od ścian, co jeszcze potęgowało wrażenie, toteż uśmiechnął się zadowolony, zrobił krótką przerwę i dopiero po paru sekundach ciągnął dalej:
— Rozumiem, że nie jest to najwygodniejsze miejsce, i zdaję sobie sprawę z ryzyka związanego ze zgromadzeniem nas wszystkich, ale zapewniam, że ja spotkałem się i poznałem każdego z was. Gdybym komukolwiek nie ufał, nie byłoby go tutaj. Naturalnie mogę się mylić, ale… — Wzruszył wymownie ramionami, na co paru słuchaczy zdołało się słabo uśmiechnąć i mówił dalej śmiertelnie poważnym tonem. — Powód naszego spotkania jest prosty: nadszedł czas, byśmy przestali mówić o konieczności zmian, a zabrali się za wprowadzanie tych słów w czyn.
Odpowiedzią było ciche grupowe westchnienie. Pokiwał ze zrozumieniem głową i mówił dalej:
— Każde z nas ma osobiste powody, by tu być. Gdyby ktoś żywił wątpliwości, chcę uprzedzić, że większość nie kieruje się altruizmem czy zasadami. Zresztą, prawdę mówiąc, te motywy nie tworzą dobrych rewolucjonistów, bowiem by wygrać taką sprawę jak nasza, niezbędne jest silne osobiste zaangażowanie. Zasady są dobrą rzeczą, ale nam potrzeba czegoś więcej i tym czymś może być poczucie krzywdy, złość na postępowanie władz wobec danej osoby czy jego bliskich lub też ambicja albo żądza władzy. W sumie motywacje są obojętne, jak długo zainteresowani mają ochotę i potrafią wprowadzić słowa w czyn. Wierzę, że wszyscy obecni spełniają te warunki. — Umilkł na chwilę, a gdy odezwał się ponownie, głos miał zimny i ostry. — Żeby nie było nieporozumień, panie i panowie: nie będę udawał, że gdy nawiązałem kontakt z Unią czy PPO, kierowały mną szlachetne, altruistyczne cele. Wręcz przeciwnie, szukałem sposobu zabezpieczenia swojej władzy i pozycji, co uważam za zachowanie całkowicie naturalne. W końcu poświęciłem sześćdziesiąt lat, by zdobyć to, co mam, i to, kim jestem. Naturalne jest, że ktoś się w takiej sytuacji zabezpiecza i to właśnie zrobiłem. Przyznaję także, że choć były to główne motywy, bynajmniej nie jedyne. Każdy, kto nie jest kompletnym durniem, zdaje sobie sprawę, że Ludowa Republika Haven ma poważne kłopoty. Nasza ekonomia praktycznie nie istnieje, produkcja spada niezmiennie od dwustu lat standardowych, słowem, istniejemy jedynie jako pasożyt społeczny kosztem systemów podbitych tylko po to, by napełnić skarb państwa. A im więksi się stajemy, tym gorsza jest ta prowizorka. Wszystko zaczyna się walić. Legislatorzy podzielili się na frakcje broniące ich stanu posiadania, a Ludowa Marynarka aż roi się od politycznych rozgrywek. Nasi „przywódcy” biją się o najsmaczniejsze kąski, a infrastruktura Republiki niszczeje wszędzie, gdzie by nie spojrzeć, jak choćby ten budynek, w którym jesteśmy. I nikogo to nie obchodzi. A jeżeli nawet, to nikt nie ma pomysłu jak ten proces powstrzymać… Jestem starszy niż większość z was i pamiętam czasy, kiedy rząd musiał rozliczać się ze swoich poczynań przynajmniej przed Ludowym Kworum. To się niestety zmieniło… Mam dużą władzę w Kworum i mogę wam powiedzieć na podstawie własnych doświadczeń, ze Kworum stało się po prostu wykonawcą poleceń rządu. Robimy, co nam każą, zatwierdzamy każdą ich decyzję i pozwalamy planować polityczne posunięcia tak, by odpowiadało to ich interesom, nie naszym czy obywateli. A te posunięcia prowadzą obecnie całą Republikę prosto ku katastrofie.