Usher sprawdził, czy jego trzej podkomendni należycie zabezpieczyli perymetr, i przywołał gestem obserwatora. Wskazał mu wieżę wznoszącą się po przeciwnej stronie zielonego pasa i przypomniał:
— Tylko upewnij się, że obserwujesz właściwy wylot!
Mężczyzna kiwnął głową, uaktywnił plan wyświetlony na wewnętrznej płaszczyźnie wizjera i powoli przesunął głową na boki, zgrywając elektroniczny obraz z rzeczywistym. Kiedy kursor zamrugał, znajdując się dokładnie na środku jednego z wylotów komunikacyjnych, był gotów.
— Mam! — szepnął. — Cel zidentyfikowany i potwierdzony.
— W takim razie połóż się tu wygodnie. Co prawda narada powinna się skończyć za dziesięć minut, ale może być opóźnienie — poradził Kevin.
Obserwator bez słowa ulokował się na dachu najwygodniej jak mógł i położył na obmurówce celownik laserowy przypominający pistolet z długą lufą. Właściwie znacznik laserowy, bo takie było przeznaczenie urządzenia. Usher zaś rozejrzał się — wyrzutnia i obsługa znajdowały się wystarczająco daleko od otoczonej parapetem krawędzi dachu, by nie dało się ich dostrzec. Wykryć ich mógłby jedynie patrol powietrzny, ale takowego nie powinno być w okolicy przez co najmniej godzinę, jeśli informacje, którymi dysponowali, były równie precyzyjne jak pozostałe.
Jeśli.
Zachowując ciszę, obszedł stanowiska swoich ludzi i zajął pozycję w osłoniętym od wiatru kącie dającym doskonałe pole obserwacji. Teraz już nikt nie miał nic do roboty — mogli jedynie czekać.
— I to, jak sądzę, byłoby wszystko. Chyba że przyszło ci do głowy coś, o czym dotąd nie pomyśleliśmy? — pytanie skierowane było do Saint-Justa, a ponieważ potrząsnął przecząco głową, Constance Palmer-Levy wstała, uznając naradę za zakończoną ku uldze większości obecnych, jako że niewielu podzielało jej upodobania do nocnych nasiadówek.
Nikt jednak nie protestował, bo z szefową w każdej firmie lepiej żyć w zgodzie.
— Wejdę po drodze do statystyki i pogonię ich w sprawie tych korelacji w działaniach Unii — obiecał Saint-Just. — Myślę, że może w tym coś być, a jeśli nawet nie, nie zaszkodzi sprawdzić.
— Dobrze. — Palmer-Levy przeciągnęła się, ziewnęła i oceniła: — Chyba siedziałam zbyt długo.
— To leć do domu i prześpij się — poradził rozsądnie Saint-Just.
— Tak zrobię — zdecydowała i wraz z osobistym sekretarzem wyszła na korytarz, gdzie oczekiwała ochrona, a potem skierowała się do windy.
Constance Palmer-Levy otoczona ochroną spokojnie czekała na poziomie hangarowym znajdującym się na czterechsetnym poziomie wieży, aż technicy zakończą sprawdzanie jej pojazdu. Wspomnienie śmierci Waltera Frankela było zbyt świeże, by się niecierpliwiła — szeroko rozwinięta profilaktyka była bezpieczniejsza.
— Czysty, ma’am — zameldował w końcu szef zespołu, podpisując elektrokartę pojazdu. — I gotów do lotu.
— Dziękuję.
Wewnątrz pojazd przypominał luksusową cywilną limuzynę i był równie jak ona wygodny. Był jednakże również szybki, solidnie opancerzony i wyposażony w szerokopasmowe sensory takie same jak dziobowe zestawy maszyn zwiadowczych używanych przez Marines. Pilot także wywodził się z Korpusu — był doświadczonym i wielokrotnie odznaczonym weteranem o dużym doświadczeniu bojowym. Constance powitała go uśmiechem, zajmując swoje miejsce. Skinął jej z szacunkiem głową, poczekał, aż pozostali się usadowią, i zamknął drzwi. Łagodnie zwiększył ciąg i pokładową grawitację, tak że pojazd uniósł się bez odczuwalnego wstrząsu. I spokojnie skierował się ku wylotowi z poziomu hangarowego.
— Jest! — szept obserwatora rozległ się w słuchawkach całego zespołu.
Mężczyzna zmienił nieco pozycję, łapiąc w pasywne czujniki znacznika maskę ukazującego się w wyznaczonym wylocie pojazdu i nacisnął przycisk.
— Mam go!
Rozległ się dźwięk alarmu. Pilot drgnął, spojrzał na ekran i pobladł, widząc, co go wywołało. — Namierzyli nas! — warknął. Ładunek startowy rakiety odpalił, rozświetlając dach niczym błyskawica i Viper opuścił wyrzutnię. Po sekundzie włączył się jego miniaturowy impeller, dając mu prawie natychmiast przyspieszenie dwóch tysięcy g, i pocisk pomknął na spotkanie oświetlonego laserowym promieniem celu znajdującego się prosto przed nim i nieco poniżej.
Pilot rozpaczliwie próbował uników, ale rakieta zdążyła uzyskać optymalny namiar celu i przeszła na samosterowanie. A cel poruszał się zbyt wolno, by mogła chybić. Zrobił, co mógł, ale okazało się to zupełnie niewystarczające przy tak małej odległości.
Constance Palmer-Levy miała czas jedynie na to, by zrozumieć, co się dzieje, nim krawędź ekranu Vipera trafiła jej pojazd, rozdzierając go na strzępy i wywołując jasnobłękitną eksplozję zbiornika z wodorem. Z ognistej kuli posypał się na ziemię deszcz szczątków kompozytowo-organicznych i taki był koniec szefowej bezpieczeństwa wewnętrznego, jej sekretarza, pilota i ochrony osobistej.
ROZDZIAŁ XXVI
— Dzięki Bogu! — odetchnął z ulgą komandor Ogilve, gdy Napoleon wyszedł z nadprzestrzeni na granicy systemu Seaford.
Realistycznie rzecz biorąc, byli wolni i w zasadzie bezpieczni od chwili wejścia w nadprzestrzeń, ale Ogilve’a i tak dręczyły wizje rozmaitych mniej czy bardziej prawdopodobnych nieszczęść, które mogły spotkać jego okręt. Zupełnie jakby los uwziął się i zdecydował, że Ogilve nie dostarczy posiadanych informacji.
Teraz z ulgą spojrzał na oficera łącznościowego i polecił:
— Nagraj wiadomość dla admirała Rollinsa, Jamie. Kod najwyższego uprzywilejowania i osobiście dla admirała. Treść wiadomości: „Sir, ostatnie dane «Argusa», które mam na pokładzie, potwierdzają całkowite, powtarzam: całkowite wycofanie się z systemu Hancock okrętów liniowych Royal Manticoran Navy. Analiza danych wskazuje, że na stacji Hancock pozostała jedna eskadra krążowników liniowych wraz z okrętami osłony. Napoleon jest w drodze do pańskiego okrętu flagowego. Spodziewany czas przybycia sto czterdzieści minut. Komandor Ogilve”. Koniec wiadomości, Jamie.
— Nagrana, sir.
— Więc ją wyślij — polecił Ogilve i opadł na oparcie fotela, poddając się zmęczeniu.
Oczami wyobraźni widział obraz gorączkowej aktywności, jaką wiadomość wywoła na pokładzie flagowca Rollinsa, i uśmiechnął się zadowolony. Przestał się uśmiechać, słysząc zbliżające się kroki — otworzył oczy i spojrzał na swego zastępcę.
— Jakoś nie wydaje mi się, by mogło to zaszkodzić naszym karierom, sir — powiedział cicho mężczyzna.
— Mnie też — zgodził się Ogilve.
Pierwszy oficer pochodził z jednej z najsłynniejszych rodzin legislatorskich i Ogilve nie był w stanie go polubić, a co gorsza, zaufać jego umiejętnościom. Czasami jednak miał nieodparte wrażenie, że jedyne, co naprawdę liczyło się w Ludowej Marynarce, to polityczne rozgrywki, a jeśli oznaczało to, że aby awansować, musi pociągnąć za sobą pierwszego oficera, zrobi to. Ostatecznie jest dość uparty i wytrzymały.
Obserwując oddalającego się zastępcę, myślał o jedynej radosnej perspektywie — jeśli obaj awansują, być może ich drogi się rozejdą, dzięki czemu będzie miał do czynienia z jednym niekompetentnym dupkiem mniej.